Podpalił. Wpierw oblał benzyną ją i podłogę, na której stała, a następnie rzucił w tym kierunku zapaloną zapałkę. Powiedziałby ktoś: temat na opowiadanie, temat na polskość, inny rzekłby pewnie: na powieść, na gorzkie gody po Małej Apokalipsie, „wreszcie konwicczyzna dobiegła końca, końca zresztą – bardzo teatralnego”. Mówią: prawda was wyzwoli. Prawda miłości, nienawiści. Także prawda zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem. Budynek makowskiego Ośrodka Pomocy Społecznej znajduje się na ulicy Głównej 3. To ulica przelotowa, najważniejsza z dróg gminy, której koncentratorami, miejscami skupisk są przedszkole, szkoła podstawowa, dwa ośrodki zdrowia, straż pożarna, posterunek policji i dworzec kolejowy. Wieś św. Wojciecha: co potwierdzałyby kościół pod jego wezwaniem i przykościelne gimnazjum jego imienia, w jakiś sposób także – pałacyk łowczego, zarejestrowany zabytek gminy.
Drogę Leszka G. wyobrażam sobie właśnie tak: od zabytkowego pałacyku do lokalnego „opeesu”. Ulicą Główną schodzi łowczy. Schodzi – kieruje się bowiem od numerów najwyższych do najniższych. Uważam, że idzie po stronie parzystej: tylko wtedy oko może kontemplować nieparzyste, medytować nad nieparzystym, jak medytowałby obiektyw kamery szerokokątnej. „Oko mam silne, spojrzę, może cię zabiję” – tak powiadał Konrad do Rollisona w III scenie III części Dziadów. Konrad opętany, zwany często także Konradem w otchłani. Ale to nie jest godzina literatury, to godzina wilka. Nie okrzepnie w ozdobny, artystyczny kształt: tym różni się przecież godzina życia od godziny sztuki. Artysta nie jest toteż nikim więcej niż imitatorem godziny wilka. Wyzwalaczem ekspresji, ale nie… pasamonikiem, twórcą arabesek. Ta przecież tężeje do rozmiarów gestu, ograniczonego, scenicznego gestu, reżyserskiej fantazji wykutej w kamieniu. Kamieniu ozdobnym niegodnym „konwicczyzny”.
© Karol Samsel