Daisuke Yoshimoto jest jednym z moich ukochanych tancerzy buto. Poznałam go w Krakowie. Byłam na jego spektaklu „Opowieść błękitnej kropli”. Była jesień roku 2003 a ja nieustannie zmagałam się z głęboka depresją. Nie potrafiłam normalnie funkcjonować. Każdy dzień wydawał mi się jakby był ostatnim dniem mojego życia. Bałam się śmierci, nie chciałam zrobić przykrości rodzicom. Umrzeć przed nimi było by po prostu świństwem. Szukałam wszelkich sposobów by z tego wyjść. By zacząć wreszcie normalnie żyć. Ileż wysiłków i prób dokonywałam by znów poczuć w sobie radość i chęć do życia. Lekcje języka japońskiego, lekcje kaligrafii japońskiej, lekcje Ceremonii Parzenia herbaty. „Opowieść błękitnej kropli” była zdumiewająca bo oddawała mój ówczesny stan i nastrój. Nieludzkie cierpienie. Nieludzkie oddanie. Płakałam na tym spektaklu. Daisuke podczas owacji uderzył ofiarowanymi kwiatami w podłogę sceny. Ten gest był czymś fascynującym. Od razu poczułam jego wielkość. Na warsztaty z nim pojawiłam się punktualnie. Podał mi rękę i było w tym coś jakbyśmy się znali od zawsze. Wtedy się w nim zakochałam...Choć nie wiem czy było to zakochanie czy fascynacja. Każdy dzień warsztatów traktowałam jak skarb. Czułam, że każdego dnia przekraczam granice samej siebie, a dzięki temu zbliżam się do upragnionego zdrowia. Wszystko czego się wtedy nauczyłam pomagało mi pokonywać trudności mojej choroby. Jak to jest gdy nie ma się nadziei, gdy każdy dzień jest jak noc, gdy tkwimy w sytuacji bez wyjścia? Wtedy często patrzyłam w niebo. Wypatrywałam gwiazdozbioru, który doda mi sił. Odnalazłam wtedy gwiazdę, nie wiem jak się nazywa, migała do mnie, a ja jak dziecko ucałowane przez matkę zasypiałam. Zawsze przed snem patrzyłam w nią a ona spływała we mnie świetlista łzą jak jakimś poczuciem bezpieczeństwa. Byłam bardzo samotna. Tylko ja i gwiazdy. Tak gwiazdy, bo wtedy dzień też był jak noc. Marzyłam, że kiedyś przebudzę się z tego snu i znów zawita do mojego życia świt. Na warsztatach Daisuke pozwolił mi być taką jaką jestem naprawdę. Powstawałam i upadałam, powstawałam i upadałam. Ciężko mi było wykonywać jego zadania. Skupiona na swoim fatalnym samopoczuciu nie potrafiłam uczestniczyć całą sobą w tych warsztatach. On jednak był cierpliwy i wyrozumiały. Przyszedł moment, że kazał mi tańczyć do ciszy. Zatańczyłam, przeobrażając się z delikatnej, wrażliwej i chorej dziewczyny w smoka, tygrysa by na koniec stać się wojownikiem. Mój taniec spodobał mu się. Na znak tego zaczął się tarzać ze mną po podłodze. Chciał mi chyba w ten sposób podziękować. Bardzo cierpiałam gdy zbliżał się dzień jego wyjazdu. Był pierwszą osobą, która znów dała mi nadzieję, że poradzę sobie z przeciwnościami losu. Był pierwszą osobą, która dodała mi sił i utwierdziła w przekonaniu, że nie ma rzeczy niemożliwych. Uczył mnie, że wszystko można pokonać. Od początku chciałam napisać o nim wiersz. Chciałam go uprowadzić do mojego poetyckiego świata. Właściwie powinno powstać o nim wiele wierszy. Może jakiś cykl? Wiersz „*** (ciągle myślę o pewnym tancerzu japońskim)” z tomiku „Wiersze dla jednego człowieka” (2017) jest jak uspokojona tafla jeziora. Na dnie tego jeziora jest skarb tamtego spotkania. I odbicie księżyca, którego można dostrzec jedynie na uspokojonej tafli. Nigdy nie zapomnę jak poprosił abym spięła jego długie włosy. Czułam, że w tych jego włosach mieszkają demony. Może demony szczęścia, którym chciał się ze mną podzielić. Spotkałam go później po dziesięciu latach we Wrocławiu. Nie pamiętał mnie. Może i dobrze. A może tafla jeziora była na tyle wzburzona, że nie sposób było zobaczyć odbicia księżyca. Pozostał jedynie jego blask między nami.
© Ewa Sonnenberg