27.08.22 Łódź
Jedenasty już Bieg Fabrykanta na dziesięć kilometrów. Są też inne dystanse – w różnych kategoriach dziecięcych oraz Bieg Grohmana na jedną milę. Trasa niezwykle łódzka, bo przez historyczne „miasto w mieście”, czyli Księży Młyn. Start zaplanowano wieczorem, pogoda bardzo ładna, cieplutko, prawie trzydzieści stopni. Bardzo dobrze się do tego występu przygotowałem, sporo ostatnio trenowałem, a w dzień zawodów pilnuję diety biegacza, odpowiednio się nawadniam, piję napój izotoniczny.
No i zaczynamy, start o 18.30 na terenie Łódzkiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej przy ulicy Tymienieckiego. Biegnie wraz ze mną około tysiąca osób, w tym biegacze z krajowej czołówki. Jest w narodzie fantazja, ktoś biegnie w fabrykanckim fraku i cylindrze, ktoś trzyma transparent: „Mateusz tata w biegu wymiata”. Nad startującymi unoszą się kolorowe baloniki. Mijamy tereny postindustrialne, pofabryczne budynki z czerwonej cegły, a potem najstarszy łódzki Park Źródliska i legendarną filmówkę przy Targowej.
Przez pierwsze okrążenie trzymam niezłe tempo, jest szansa, by wykręcić niezły czas. Niestety, coś się zaczyna psuć w tym mechanizmie. Drugie pięć kilometrów biegnę coraz wolniej, z minuty na minutę słabnę, jest mi duszno. Ostatni kilometr to już „droga przez mękę”, człapię, prawie idę, ale nie dam się, muszę dobiec do mety. Ostatecznie czas mam beznadziejny, choć nie jestem ostatni. Zajmuję 729. miejsce na 747 osób, które ukończyły bieg, a w swojej kategorii wiekowej jestem dwudziesty szósty.
Zastanawiam się, co było przyczyną takiego kryzysu. Może się przetrenowałem, może zaszkodził mi izotonik, a może było za ciepło i za duszno?... Nie dojdziemy tego. Biegi to jednak sport nieprzewidywalny – i dlatego tak je kochamy!
© Marek Czuku