copyright © https://sztukater.pl 2023
Wiersze Dariusza Muszera to całe historie zamknięte w kilku mocnych frazach. Poezja odmienna od tej, do której przywykłam, chwytającej ledwie przebłysk chwili w locie i uwieczniającej go czarnym drukiem na śnieżnej bieli kartki.
Z każdego zapisu Dariusza Muszera możemy rozwinąć fabułę, pojedynczy dramat, a nawet epicką opowieść, jak ta z półwiecznego życia krawca Efraima, który smakował świat poprzez szlachetne materie, holenderskie sukno, zapewne też lejące się, mieniące światłem jedwabie i miękkie aksamity. One dodawały jego życiu kolorytu i pozwalały odwrócić myśli „od pokłutych palców i zębów śmierdzących porannym czosnkiem”. Zadziwia łączność z naturą starego grajka, który dźwiękami akordeonu obwieszcza nadejście burzy, zawsze wyczuwając ją nieco wcześniej, gdy już zdążył napatrzeć się na „liście zielonych lip (...) te maje, te czerwce i lipce”, by powrócić do własnych lęków, skazujących go na cztery klaustrofobicznie zamknięte ściany pokoju. Tak jak on rozmawia z wiatrem i deszczem, tak grabarz Johann „uklepuje kolejny brzuch na ziemi / A wcale się przy tym nie śmieje” wspominając czas swej młodości „przed milionową ucieczką
Nasza wyobraźnia przywołuje całe sekwencje zdarzeń. Miga nam przed oczami nie całkiem przytomny uśmiech matki, która po stracie nowonarodzonych bliźniąt sama karmi się własnym mlekiem i nie ogarnia rozumem swojej rozpaczy. Patrzymy na wdowę po kolejarzu, czekającą nad parującą szklanką herbaty, aż wreszcie skończy się jej samotność i spocznie na miejscu, które zapobiegliwie wykupiła obok męża – „Pomnik solidny: marmur, krzyż, anioł”. A także na natapirowaną na zamierzchłą modłę kelnerkę, przezroczystą w swej bylejakości, „grubą, wzniosłą, zapartą kamieniem wątroby”.
Tylko czemu ten świat taki smutny, brzydki, tragicznie nieudany i brutalny? Gwałt, znęcanie się, dzieciństwo spod znaku siniaków i pasa, bezżenna samotność panny Franciszki... Bohaterowie to ludzie przegrani w starciu z życiem, bezbronni, skrzywdzeni, lecz niosący tę krzywdę w zrezygnowanym milczeniu. Kalecy, samotni, starzy lub też zbyt młodzi, by uodpornić się na ciosy. Zawiedziona miłość nie przestaje boleć, życie nie daje szans na bohaterstwo, w swej szarzyźnie każe ludziom grzęznąć i usychać, a niedziela nie różni się niczym od środy. Mamy więc rzeczywistość zgrzebną i takich też w niej ludzi – „garbaty od niepamiętnych czasów”, „ze słońcem w tłustych włosach związanym chustką / waciakiem, fartuchem na spódnicy, na spodniach”. Patrzą na nas „przez rozbitą w kuchennym oknie szybę”, jedzą „ziemniaki z kwaśnym mlekiem”, gdy „deszcz zmywał zimę z ziemi, zatykał kratki ściekowe / ulica gotowała się do zarośnięcia mleczem i ostrą trawą”. Co w tym poetyckiego? Ot, codzienność, proza, nie poezja, do tego ani trochę nie podniosła. Gdzie paleta barw? Wyciągnięto z niej tylko wszystkie odcienie szarości, które rozmazuje w dodatku deszcz, a może to jednak łzy...
Cykl wierszy obrazujących dzieciństwo małej Kingi chwyta za serce. Bo to też nasze dzieciństwo, powszednie, kiedy to jeszcze mamy złudzenia, choć z czasem coraz mniejsze, gdy wierzymy „w mycie zębów i Dobranocki”, ale też uczymy się już korelacji między spolegliwością, a nagrodą. Nie mamy wspomnień, te jeszcze przed nami, dopiero zaczynamy je gromadzić i nie wiemy, że kraina po drugiej stronie lustra może przerażać.
Żyjemy więc niczym w mrowisku, pędząc do swoich zadań jak nakręceni, w amoku obowiązków nie mając czasu na życie. Zdarza się, oj nierzadko, że nasz doskonale naoliwiony, wyćwiczony od dzieciństwa, nakręcany pieczołowicie przez tych, co wiedzą lepiej, mechanizm się psuje i trafiamy tam, gdzie wszystkie zepsute mrówki z naszego mrowiska. Takim też „odpadom” poświęcił autor cały cykl, do bólu prawdziwy, o ludziach pokonanych, zmęczonych, oddanych do recyklingu, którzy jeszcze tylko czasami mają siłę „podkopać się pod siatką”, by przypomnieć sobie, jak mocno grzeje słońce i wiatr muska włosy.
O ile poprzednie wiersze są smutkiem, apatią, to zepsute mrówki po prostu krzyczą, nie chcą zamilknąć, jakby w ten sposób chciały wydalić z siebie cały ból świata, który ich przerósł i przestrzec nas przed nim. To już nie życie na krawędzi, a powolne zsuwanie się z niej w nicość, z której wciąż i wciąż podnoszą człowieka „dziarskie” czy „wyniosłe z paskiem na głowie”. Tylko po co? Byśmy mogli jako okazy naprawione powrócić do beznadziejnej rzeczywistości, jak ta z nas, jedna z wielu, która „w prawej ręce zaciska fiolkę z uspokojeniem / w lewej z witaminami”?
Wychodzimy z tej lektury poobijani, ze łzą w oku, a także ze złością i pretensją do autora. Szczególnie mocno poturbowani są ci, którzy czują podobnie, którzy się tu odnaleźli i teraz zostali pozbawieni resztki złudzeń. Atmosfera niemocy, zniechęcenia, ale też wstrętu niemal, przesącza się przez te strofy, spływa i osiada w nas, więc lepiej dawkować sobie lekturę. Autor potrafi oddać klimat na tyle sugestywnie, że musimy uważać, by pod wpływem narastającego spleenu samemu nie zamienić się w zepsutą mrówkę. Podziwiam umiejętność wplatania plastycznych, pełnych wyrazu metafor, niekiedy bliskich turpizmowi, i o dziwo, ten paskudny, udręczony i depresyjny obraz zamiast odpychać, przyciąga nas, być może dlatego, że jest aż tak krańcowy, bliski jakiejś apokaliptycznej wizji, aż piękny w swojej ohydzie, wzniosły w przyziemnych wydzielinach i poetycki w języku zapożyczającym wręcz rynsztokowe wyrażenia. On nas szarpie, burzy spokój, konfrontuje z własnymi wspomnieniami lub też z tymi wyniesionymi z lektur i medialnych zapisów. Wydawałoby się, że w natłoku brutalności, wyzierającej dosłownie zewsząd, nasza wrażliwość stępiała. A tu proszę, Dariusz Muszer ją ożywia, każe jej wybrzmieć. Przecież biogramy podmiotów tej poezji, ich poplątane życiorysy, nie wzięły się znikąd. To nasi sąsiedzi, ludzie mijani na ulicy, wsiadający z nami do tramwaju. Może też my sami, choćby fragmentarycznie. Autor przedstawiając piekło nie daje recepty, ani nawet nadziei na wydostanie się z niego. Czyżby jej nie było?
Brak tu wzniosłości, górnolotności jak na lekarstwo. Króluje codzienność. Nawet wiersze o solidarnościowym zrywie i stanie wojennym, jakieś takie zwyczajne, bez patosu. Roznosimy ulotki, niektórzy biorą, inni zwyzywają, uciekamy, spisują, puszczają wolno, nasze głowy pełne ognia studzi zimowy wiatr. To poezja prawdziwa, gorzka jak życie, być może życie samego autora – nie wiem. Pełna rozczarowań i wyzbyta oczekiwań. W sam raz na przetrwanie. Znakomita, choć dołująca. A teraz już jestem pewna, że muszę koniecznie sprawdzić, czy autor nie zmienił zdania, czy chociaż raz, przypadkiem nie zdołał ogrzać się w promieniu słońca, a ono rozświetliło mu życie na tyle, że dołączył do grona tych szczęśliwszych, spełnionych dzieci dłuższej nogi Syzyfa.
Doris
Dariusz Muszer Dzieci krótszej nogi Syzyfa – http://www.wforma.eu/dzieci-krotszej-nogi-syzyfa.html