copyright ©
ArtPapier 2011 (
http://artpapier.com/?pid=2&cid=1&aid=2784)
Historia wydania „Butów Mesjasza” ma w sobie coś zaiste baśniowego. Spoczywający przez ponad sześćdziesiąt lat w otchłaniach Biblioteki Petersburskiej rękopis został odnaleziony, a następnie przetłumaczony z języka rosyjskiego przez Pawła Laufra, by wreszcie wydostać się z piekła nigdy niewydanych książek dzięki szczecińskiemu wydawnictwu Forma. Jeszcze bardziej fascynujący wydaje się w tej historii fakt, że o autorze wiadomo niewiele więcej niż o Homerze, jakby jego biografię porwała zrównująca wszystko z ziemią zawierucha czasu.
Mamy więc do czynienia ze zjawiskiem arcyrzadkim, szczególnie w przypadku twórców kompletnie nieznanych – dziełem-pogrobowcem, wydobytym z nicości dzięki szczęśliwemu splotowi przypadku i determinacji tłumacza. Ten ostatni wywołał w rzeczy samej ducha, a nawet więcej – zabawił się we wskrzesiciela. Czy z punktu widzenia czytelnika ta rzadko spotykana w naszym świecie sztuczka godna jest naszej uwagi? Otóż, Szanowni Państwo, trzeba to jasno powiedzieć: dobrze, że na tym świecie istnieją jeszcze poszukiwacze zaginionych manuskryptów.
Wprawdzie wydawca usiłuje już na wstępie nieco wystraszyć potencjalnego czytelnika umieszczoną na okładce zapowiedzią powieściowego wykładu holistycznej teorii poznania, szczęśliwie jednak książka Berezina realizuje te pogróżki niejako mimochodem, bez szkody dla literackiej wartości dzieła. Warto więc nie dać się przerazić, spiąć w sobie odwagę i sięgnąć po „Buty Mesjasza”, bowiem wynagrodzą się one urokliwą, oryginalną i całkowicie niedzisiejszą prozą. Gwoli jednak należnego ostrzeżenia: kto by oczekiwał od powieści, że w zgodzie ze współczesnymi standardami będzie się do czytelnika wdzięczyć, uwodzić tempem godnym hollywoodzkich superprodukcji, tudzież epatować ekshibicjonistyczną potrzebą rozwlekania po świecie psychicznych brudów bohaterów, ten przy tej niewielkich rozmiarów, acz ogromnych ambicji książeczce srodze się zawiedzie i długo nie zdzierży. Autor zresztą lojalnie (choć sprytnie – bo w ostatnich zdaniach) informuje, że nie ma w niej „nic z trzymającej w napięciu podstępnej retoryki kryminałów, czy pełnych jęków rozkoszy, zdyszanych romansów, których problematyka nie ma siły wyjść poza zmiętą sypialnię”.
W warstwie fabularnej – jeśli tak bombastycznie nazwać te pojawiające się w prozie Berezina odpadki po zdarzeniach i ułomki dziania się czegokolwiek – „Buty Mesjasza” są kroniką zmierzchu stuletniej kamienicy, w której Berezin mieszkał podobno w latach 1935-1942. Nie jest to jednak informacja, która posiada wartość większą niż anegdotyczna. Fenomen literatury polega ostatecznie na tym, że nawet jeśli czerpie z tak zwanej rzeczywistości całymi garściami i tropem dziewiętnastowiecznych realistów stara się odwzorowywać świat z kartograficzną dokładnością, i tak na kartach powieści się uniezależnia, urywa z postronka zależności od pierwowzoru. Powieściowe kosmosy mogą rodzić się w tym, co nazywamy naszą rzeczywistością, ale mają tę immanentną cechę, że zaraz potem emancypują się i stają odrębnymi światami. Możemy zatem w spokoju ducha zignorować istnienie autentycznego budynku i skoncentrować się na kamienicy, którą Kostia Berezin wzniósł w „Butach Mesjasza”.
A wiedzie ona żywot autystyczny, skupiony na samym sobie, pulsujący wewnętrznym, niewyczuwalnym zza jej murów rytmem. Cały mikrokosmos powieści stęka ze starości, skrzypi jak kolana emeryta i ledwie zipie. Berezin prowadzi nas po labiryntach wykutych „pośród nieprzerwanie powiększających się składowisk pustych słoi, kolorowych butelek, zwałów nieprzekartkowanych gazet, wyjętych z szaf okazjonalnych kreacji, które brak okoliczności i jakiejkolwiek nadziei na ich powtórne zaistnienie zdegradował do roli nieużytecznych szmat”. To nie tyle miejsce zamieszkane przez ludzi, co skład rzeczy, wysypisko rożnych form materii zwanej dla naszego świętego spokoju martwą, tutaj jednak poruszaną drzemiącą w niej energią przeszłości.
„Buty Mesjasza” to bowiem poemat poświęcony rzeczy toczonej przez czas – zużytej, chromej, kulawej, wielokrotnie i nadaremnie naprawianej lub po prostu rzuconej w kąt. Ten świat najróżnorodniejszego chłamu, porozrzucanych po kątach klamotów ma w sobie coś z magicznej nieprzewidywalności Schulzowskich manowców. Jego dyskretna, telluryczna egzystencja wyrywa się na powierzchnię, włamując się w prawa realności i powodując dezorientację przybyszów z zewnątrz; „Z początku pewni wchodzili do środka, szukali właściwego szyldu. Potem nerwowo wyciągali wizytówki i kartki, by raz jeszcze się upewnić. Wreszcie przestraszeni i zdezorientowani gubili się w labiryntach spowitych wiecznym półmrokiem i duszącej mgle klatek schodowych (…) Po kilku dniach odnajdywano ich zziębniętych i śmiertelnie wystraszonych (…) Bredzili coś pod nosem”.
Ludzi w tym traktacie Berezina zresztą mało, a i ci, którzy się pojawiają, mają w sobie przezroczystość zjaw. Narrator, mieszkaniec kamienicy, to raczej duch-przewodnik, który oprowadza nas po obszarze balansującym na granicy zaświatów, a trzymająca pieczę nad kamienicą Niusia, stróżka i administrator gmachu w jednym, przypomina czarownicę albo kapłankę odprawiającą w tym samoistnym uniwersum tajemnicze rytuały.
Berezin stworzył hymn ku chwale rzeczy sponiewieranych, porzuconych przez ludzką uwagę, które „gestem zniesmaczonej, omnipotentnej kokoty skazujemy na odrzucenie, poniewierkę i ciche rzeczy trwanie w egzystencjalnej prowincji”. To książka paradoksalnie aktualna w naszym świecie coraz krótszych terminów przydatności i artykułów jednorazowego użytku. Skupiona jest bowiem na drugorzędności, upadku istnienia, rzeczach pomijanych, rzuconych w zapomnienie. „Bo czy znajdujemy upodobanie w oglądaniu rzeczy o podejrzanej degenerackiej proweniencji? Czy lubimy obcować myślą z jawnym kalectwem i ułomnością? Czy w smak nam kontemplacja chorych i zniedołężniałych form egzystencji? Czy miłe jest nam obcowanie z całą ta mizerną ekspozyturą ziemskiej indolencji i rozkładu?” Tymczasem człowiek, sugeruje Berezin, staje się dzięki rzeczom, lokuje w nich własne sensy, inwestuje w nie swoją przeszłość. Dzięki przedmiotom, a więc temu, co na zewnątrz, może się zidentyfikować, innymi słowy – zebrać do kupy: „potwierdzenie i rewaloryzacja sensu rzeczy zdegradowanej, w której odnajdujemy odłamek siebie, jakieś wspomnienie nas samych w tej rzeczy zamarłe, jest rewaloryzacją sensu siebie”. Stare kredensy mają wartość nie tylko antykwaryczną; przede wszystkim są to świadectwem istnienia naszej – ludzkiej – przeszłości. W czasie istniejemy o tyle, o ile coś w nim po sobie pozostawiamy. Niusia „Odzyskiwała wszystko to, w czym dojrzała kawałek siebie, co w jakimś stopniu posiadało ją w sobie, w czym miała siebie przeczucie i gromadziła (…) w nieprzebrany kapitał sensu, będący zabezpieczeniem i poświadczeniem legitymizującym i prolongującym jej zagrożoną istotę oraz jej istnienie”. Bo w ujęciu Berezina człowiek i rzeczy istnieją symbiotycznie, a nie przeciw sobie – ich wspólnym wrogiem zaś jest czas, niepowstrzymany i niszczycielski. „Czas jednak umykał. Wypływał cicho i niepostrzeżenie cierpliwie drążonym podkopem (…) Sączył się przez szczeliny w rozeschniętej klepce parkietów i rozlewał brunatno rdzawymi zaciekami oraz bujnymi dywanami puszystej, sinej pleśni na sufitach i ścianach (…)”.
To proza do długiej i leniwej kontemplacji, gęsta i zawiesista. Nie sposób przejść przez nią w pośpiechu, bo co i rusz grzęźnie się w zwartych szykach zdań, nastawionych jak wnyki. Rzecz nie jest do czytania w tramwaju, lecz raczej do rozgryzania zdania po zdaniu, nawrotów, delektowania się obrazami wykutymi w języku. Wymaga cierpliwości i skupienia na detalu, bo pisarza fascynuje zawarta w nieruchomości rzeczy zagadka.
Przy czym niezaprzeczalna uroda frazy Berezina ma w sobie mnóstwo przesady, do jakiej skłonne są młode, niepanujące nad własnymi wdziękami dziewczyny, niekiedy zbyt podmalowane, zbyt wyperfumowane, zbyt przekombinowane, a mimo to wciąż zniewalające swym świeżym powabem. Wrażenie nadmiaru towarzyszy lekturze tej książki od początku do końca. Jednak nawet wszystkie te, jakże z ducha Schulzowskie, „denestracje”, „proliferacje”, „synergie” i „kongrugencje”, które jeżą się po kątach poszczególnych zdań, nie odbierają im uroku, lecz raczej nadają jakiegoś osobliwego tonu. Nie jest to w każdym razie li tylko pusty oratorski popis, a raczej próba poszerzenia języka, pchnięcia go odrobinę dalej w stronę jego granic, rozepchnięcia sensu zdań. Przede wszystkim zaś to świetna, choć wymagająca sporego wysiłku proza, nietuzinkowa i koronkowa pisarska robota.
O książkach takich jak „Buty Mesjasza” trudno jest pisać z jednego, acz istotnego powodu – są pogrobowcami świata, którego od dawna już nie ma. Powieść Berezina ma w sobie piętno obcości, rys ledwie dziś rozpoznawalny – autor bowiem operuje językiem wiary w literaturę. Te karkołomne słowne łamańce, zdania pnące się jak rozbestwiony bluszcz są nade wszystko wyrazem przekonania, że „w tej chorej i chropowatej emanacji objawia się faktyczność rzeczy”, że drążąc w pokładach języka, eksperymentując na nim, można liczyć na alchemiczną przemianę słów w nowe, zaskakujące sensy. Powieść Berezina wyzwala zatem refleksję nie tyle – a raczej nie tylko – na temat siebie samej, lecz i pozycji literatury w świecie – i nadziei, jakie kiedyś z nią wiązano. Dawno, dawno temu, gdzieś za górami i lasami, istniała podobno, Drodzy Państwo, kraina, gdzie powieść była medium, w którym toczono egzystencjalne bitwy, literatura zaś pełniła rolę narzędzia poznania, a nie rozrywki lub tuby dla ideologicznych zaśpiewów. „Niech słowa brzmią tak długo i natrętnie, aż nas zadziwią i przelękną, i dalej, jeszcze dalej w swej nieskończonej translacji, aż świat stanie się własną karykaturą, wypełni się absurdem, a rzecz do końca się wyjawi i przyzna się do wszystkiego”.
Grzegorz Krzymianowski
Kostia Berezin
Buty Mesjasza. Traktat o podniesieniu rzeczy zdegradowanej –
http://wforma.eu/162,buty-mesjasza.-traktat-o-podniesieniu-rzeczy-zdegradowanej.html