Henryk Bereza napisał w „Pryncypiach”, że Olav Duun stał się dla niego tym jedynym pisarzem, którego chciał i mógł czytać w stanie rozpaczy. Wróciłam do „Ragnhildy”, aby zobaczyć, jak to będzie tym razem i wiem już, co mówią ludzie stojąc w samym środku życia, gdzie dobro i zło łączą się, choćby wydawało się to niemożliwe jak przewrócenie się ziemi do góry nogami, a każdy człowiek jest wśród ludzi równocześnie z winą i bez winy. Są to wieśniacy norwescy z początków XX wieku, nie da się tego włożyć między bajki, można wysyłać depesze, jechać pociągiem, rozmówić się przez telefon. Jak każdą przeszłość, można by to nazwać snem: gdzieś toczy się wojna, tutaj, wśród fiordów, toczy się życie i jest coś takiego w opisach tego życia, że rozpacz staje się zachwytem, nie przemienia się w zachwyt, ale jest nim zanurzona. Na czarną noc duszy zawsze patrzy jakieś świetliste oko. Czuje się to jako uczciwe, prawdziwe i może na tym wszystko polega, żeby wiedzieć takie rzeczy. Słowa są tu ostatecznością, nie służą do rozrywki, dużo się milczy w tej książce na 495 stron.
© Marta Zelwan