nowości 2025

Wojciech Juzyszyn Efemerofit

Jakub Michał Pawłowski Agrestowe sny

Gustaw Rajmus Królestwa

Karol Samsel Autodafe 8

książki z 2024

Anna Andrusyszyn Pytania do artystów malarzy

Edward Balcerzan Domysły

Henryk Bereza Epistoły 2

Roman Ciepliński Nogami do góry

Janusz Drzewucki Chwile pewności. Teksty o prozie 3

Anna Frajlich Odrastamy od drzewa

Adrian Gleń I

Guillevic Mieszkańcy światła

Gabriel Leonard Kamiński Wrocławska Abrakadabra

Wojciech Ligęza Drugi nurt. O poetach polskiej dwudziestowiecznej emigracji

Zdzisław Lipiński Krople

Krzysztof Maciejewski Dwadzieścia jeden

Tomasz Majzel Części

Joanna Matlachowska-Pala W chmurach światła

Piotr Michałowski Urbs ex nihilo. Raport z porzuconego miasta

Anna Maria Mickiewicz Listy z Londynu

Karol Samsel Autodafe 7

Henryk Waniek Notatnik i modlitewnik drogowy III

Marek Warchoł Bezdzień

Andrzej Wojciechowski Zdychota. Wiersze wybrane

SYLWA O SMAKU LITU, Burley na słodko

2025-06-14 12:02

Zdaje się, że światło lubi dym ― co ty na to? Osadza się pewniej, rozwidnia się i rozwidla; on również lubił dym, kochał dym i kochał nikotynę, ubóstwiał właściwie wszelkie formy zażywania tytoniu, od snusów, przez tabaki i tytonie do żucia, lecz te uważał raczej za drobnostki, dodatki do swojej ambrozji właściwej: papierosów, fajek, cygar, cygaretek i wszelkich dymnych inności, w których rozsmakowywał się i rozpływał co rano, by doprowadzić się o poranku do twórczej ekstazy, ponieważ zażywanie tytoniu było dla niego nierozwiązywalnie złączone z literaturą, toteż co rano w trakcie i po nikotynizacji ― zależnie od wyniku rozeznania w siłach ― albo pisał od rana, od razu, albo najpierw wzmacniał się jeszcze literackimi różnościami, Flaubertem, Whiteheadem ― Holtem, jeśli miał mniej sił, i innymi pozycjami, wedle kaprysu i potrzeby. Ubolewał co prawda nad ubóstwem swojej aktualnej biblioteczki, która mieściła może osiemdziesiąt, może dziewięćdziesiąt tytułów, z których wiele zabrał nie z myślą o powrocie do lektury, a z sentymentu raczej. Książki, podobnie jak dobry tytoń, potrafiły go wprawić we wspomniane ekstatyczne upojenia ― zapalniki zachwytu. Dlatego też czynił jak czynił. Czytał, palił, wspominał...

Pamiętał dobrze ten dzień, przypominał go sobie często ― pierwszy raz gdy wszedł do biblioteki uniwersyteckiej. Czuł się jak na środkach pobudzających i psychodelicznych jednocześnie, on i wielka literatura; biegał więc po regałach, dotykiem i wzrokiem wybierając kolejne tomy, poznając kolejne nazwiska, by zawsze potem zbłądzić w dział filozofii, lub ten z esejami o fizyce, zatracić się zupełnie, dać się pochłonąć Wielkiej Literaturze! Tam mu nie brakowało! Uwielbiał swobodną, nieskrępowaną niczym, a już na pewno nie brakiem odpowiedniej lektury, żonglerkę tytułami i zagadnieniami: raz tak, raz tak ― mieszał. Czytał na raz poezję Różewicza i podręczniki do biologii, eseistykę Micińskiego, podręczniki poetyki i poezję Horacego. Potem, na zakończenie kilkunastogodzinnej czasem sesji, za wisienkę na torcie brał sobie rozdział jego personalnej biblii ― „Fausta” i kilka haseł ze słownika terminów literackich, lub muzycznych.

Palenie zaś pokochał właściwie już zanim go skosztował ― jedna z jego pierwszych, dziecięcych lektur: „Hobbit” ― Gandalf palący z Bilbem fajkę, puszczający majestatyczne kółka. Tak, od tego czasu mądrość jednoznacznie kojarzyła mu się z paleniem fajki, nie tylko samym czytaniem. Chciał bardzo być mądry, mieć brodę i kapelusz i palić fajkę, mówiąc mądre i przewrotne rzeczy. Tak, od tego czasu, czasu zbyt mimo wszystko wczesnego, by myślał o tytoniu, mądrość i dym, fajka i literatura były w jego sercu zespolone, a zespolić to więcej, niż złączyć, bo nie wymaga łącznika takiego, jak „i” ― nie pozostawia więc pustej przestrzeni, nie czyni przegrody.

Samego palenia również spróbował za młodu. Dym dziwnie nie dusił go, drażnił przyjemnie płuca. Był więc od własnych dziejów zarania zaprzedany temu zabójczemu, najsłodszemu nałogowi.

By być w formie wstawał wcześnie, najlepiej koło czwartej, lecz czasem spóźniał się i na szóstą, a chodziło o słońce; to ono było ważnym składnikiem śniadania naszego maniaka. Ubierał się dwojako, ale jakby po biegunach: albo niezwykle elegancko, z krawatem, marynarką, spinkami do mankietów i pastelową poszewką w butonierce, albo wręcz przeciwnie, w tak zwane przez jego najdroższą Mamę „bele co” ― portki umorusane od pasa po same kostki farbami, dziurawy obwisły sweter w stanie gorszym niż ten Cobeina. Zasiadał na poddaszu rozkoszując się słońcem, zaczynał od kilku łyków mocnej, czarnej kawy bez cukru, potem ― o chwilo rozkoszy ― zapalał pierwszego. Odginał się w lordozie zadowolenia, zaczynał marzyć, powoli rozgrzewał umysł. Śniadania do tego lubił w stylu francuskim, to znaczy ― rzecz jasna ― że na słodko. Może nie jadł wiele, ale za to smak i konsystencja jego słodkich potraw często były bardzo gęste. Lubił połączenia cukierniczo ekstremalne, takie, jak łączenie chałwy z nutellą i masłem orzechowym ― tym podobne zabiegi. Kiedy indziej ― choć rzadko, trzeba przyznać ― delikatniej nieco postępował, racząc się croissantem z chałwą, lub kawałkiem sernika, zazwyczaj jednak wolał gęste zalepienie, zalepienie ust jego niewyparzonych, by się z gęby nie mógłszy wydostać, słowa w myśli się wplotły. Po pierwszej kawie, papierosie i kęsie czegoś słodkiego albo wypalał jeszcze kilka papierosów, dobrych, skręcanych z MacBarena zware shag i lukrecjowej bibułki lub od razu zabierał się do fajki.

Królował tytoń typu burley, marki amphora, lub Black ambrosia. Czasem pozwalał by tytoń delikatnie podeschnął, by smak był nieco bardziej gorzki. Burley, jasny, w jego kategoriach raczej jasny tytoń, raczej mocny, niż słaby, z drewnianą nutą. Nie świerkową, nie iglastą, kojarzącą się raczej ze świeżo ciętym dębem, może klonem. „Atak” (bo tak nazywał moment degustacji, w którym dym dopiero chodził do ust, nim się po śliniankach chętnych rozpływał) był zdecydowany i przyjemny ― nie nachalny, ale zdecydowany, rozchodził się z gorzkiej nuty świeżymi barwami... Wszak każdy, kto doznaje synestezji doznaje jej inaczej. Nie każdy w akordzie E’sus widzi ciemnoniebieski i tak dalej.

Lubił również inne tytonie, zawsze kojarzyły mu się z konkretnymi tytułami ― łączył w myślach klasyczną amphorę z „Iliadą”, tak naprawdę średnio ją lubił, choć udawał, że lubi (tak, celowo nie wiadomo, czy mowa o amphorze, czy o „Iliadzie”). Miała w sobie coś antycznego, klasycznego, śródziemnomorska słodycz była perfumowa, nieco „nierealna do osiągnięcia czysto naturalnymi technikami, przesycona aromatami niemożliwych do zidentyfikowania ziół. Tytoń waniliowy ― z synkretyzmem ballady, co potęgowało dziwne skojarzenie zapachu wanilii z zapachem lilii; black ambrosia, czekoladowo-śliwkowa, ciemna, bardzo ciemna i słodka z Norwidem głównie. Powiesz pewnie, że Norwidowa powinna być gorzka, nie, nie powinna, wszak to nie chleb, nie polskość.

Czyż nie mógł bym uczynić z tytoniu (na przykład) burley, lub innego, swoją proustowską marlenką? Opisywać go przez dwanaście, dwadzieścia stron? Mógłby. Czy nie mógłby napisać przewrotnego, antyfilologicznego tekstu, którego główną tezą byłoby to, że Bachtin dobrze zrobił, rwąc na bibułki do tytoniu (których mu w zamknięciu zabrakło) swoją z całą pewnością wybitną pracę o (jeśli dobrze pamiętam) „don Kichocie”? Oj, mógłby. Czy nie udowodniłby na przestrzeni kilkudziesięciu stron, że Tolkien niewiele by napisał bez fajki w ustach? Mógłby! Ale nie takiego tekstu teraz chciał. Chciał czegoś lekkiego (nie jak Whitehead, „Iliada” czy Platinga), czegoś, co ktoś o świcie mógłby przeczytać sobie na dobry dzień, przy fajce lub papierosie i tabliczce czekolady, by nastroić się, przygotować do kolejnego dnia...

Wypuścił delikatnie dymowy puszek i spojrzał, jak czule tańczy z bijącymi z okna stróżkami światła. Siadł do kartki, gdyż pisał ― na modłę męczennika stylu ― odręcznie. Zaczął: „Zdaje się, że światło lubi dym ― co Ty na to?”...


© Wojciech Zamysłowski