copyright ©
www.latarnia-morska.eu 2012
Anatol Ulman – (rocznik 1931) urodzony w Nancy (Francja), obecnie mieszka w Koszalinie. Prozaik, poeta, autor utworów scenicznych, dziennikarz i krytyk literacki. Od kilku lat współpracownik „Latarni Morskiej”. Debiutował w 1979 r. głośną, trzy razy wznawianą, powieścią
Cigi de Montbazon. Później opublikował m.in.
Obsesyjne opowiadania bez motywacji (1981),
Potworne poglądy cynicznych krasnoludków (1985),
Ojciec nasz Faust Mefistofelewicz (1991),
Dzyndzylyndzy czyli postmortuizm (2007) – nominowaną do Nagrody Literackiej Gdynia w 2008 r.,
Drzazgi. Powabność bytu (2009), zbiór wierszy
Miąższ (2010) oraz felietony wybrane
Oścień w mózgu (2011). A kilka tygodni temu ukazała się rzecz nowa:
Cigi de Montbazon i robalium Platona. I tu uwaga: autor zafundował nam ostrą jazdę bez trzymanki!
Zrazu, widząc tylko tytuł, pomyślałam sobie, że będę miała do czynienia z prostym dyskontowaniem sukcesu
Cigi de Montbazon, jak to niejednokrotnie miewało miejsce w historii literatury. Choćby w przypadku sławnej powieści
Paragraf 22 Josepha Hellera, zmarłego w 1999 r. amerykańskiego pisarza, który po przeszło trzydziestu latach opublikował kontynuację:
Ostatni rozdział, czyli Paragraf 22 bis (z dosyć miernym skutkiem zresztą, dodajmy dla porządku). Lecz w przypadku A. Ulmana sprawa tak prosta nie jest. Owszem, tytułowa Cigi z debiutanckiej rzeczy autora w opublikowanej obecnie prozie występuje – lecz mowy nie ma o zwykłym dopełnieniu „przygód”. Raczej mamy do czynienia z nawiązaniem do tej postaci, która uzyskuje tu nowy, pełniejszy wymiar. Ale po kolei.
Mając przewagę nad potencjalnymi czytelnikami taką, że już
Cigi de Montabozn i robalium Platona poznałam, powiem na wstępie krótko: to książka adresowana do
posiadaczy rozumu. Ktoś, dla kogo mózg jest tylko mało ważnym dodatkiem do reszty ciała, niewiele z tej prozy pojmie i pewnikiem nawet spróbować nie zechce. I tak ma być. Bowiem matołectwo ma swoje zabawki oraz własne metody pławienia się w „rozkoszach” tego świata, zaś istoty samodzielnie myślące – swoje.
Jak jest książka skonstruowana? Budowlę tej prozy tworzą dwie części. Epicka, objętościowo dominująca i narracyjnie rozwinięta część pierwsza (z dwudziestoma trzema wyodrębnionymi mikrodziałami) oraz tryptyk „Archiwalium”. „Inwokację” części pierwszej (gdzie pojawia się umiłowana przez autora Cigi) poprzedza znamienne motto:
Poza stultitią nie ma zbawienia. Z łacińskiego
stultitia to oczywiście głupota. Jak pięknie a dobitnie powiedział Seneka
Stultitia morbus est animi (Głupota jest chorobą umysłu). Lecz Senekę zostawmy z boku. Dla tej książki najważniejszy jest Platon, o czym za chwilę.
Gdzie rzecz się dzieje, toczy? W czasie jak najbardziej współczesnym, na Pomorzu, w niejakim Koszałkoopałkolinie, kartoflanej dziurze leżącej między Kołobrzegiem a Sianowem – patrząc równoleżnikowo. Zaś fabularną osią jest powołanie do życia oraz funkcjonowanie Najwyższej Uczelni Bałtyckiej. To obraz, mówiąc kolokwialnie, nędzy i rozpaczy – tak umysłowej, jak i moralnej.
Dramatis personae? W pierwszym rzędzie Cigi de Montbazon i Archiwariusz (porte-parole autora), dalej doktor Zdzisław Wissenteufel (zwany Bozonem), niejaki poeta Roman Rozlazły, przyszła profesor Eleonora Cila Glut oraz wiele pomniejszych postaci, w każdym wymiarze (poza Cigi i Archiwariuszem, rzecz jasna) i na rozmaite sposoby obleśnych oraz zdeprawowanych. W ich świecie rządzą
kopulacyjne doktoraty i habilitacje, zaś wszystko jest kwestią mamony i chorych (na rozum) ambicji.
I tu dochodzimy do kwestii najistotniejszej – z Platonem (czyli Arystoklesem) właśnie związanej. Dlatego przedtem warto sobie przypomnieć idee platońskie (adoptowane później przez myśl chrześcijańską). Na czym się zasadzały? Pozwolę sobie pójść na skróty, eksponując fakt, iż Platon forował triadę: dobra, piękna i prawdy. Filozof ten powiadał, że ludzi od reszty świata materialnego odróżnia to, że mają duszę – wieczną i niezniszczalną. A istnienia duszy odmawia człowiekowi właśnie Archiwariusz, czyli Anatol Ulman.
Następnym ważkim problem, występującym w omawianej książce, jest sprawa szczęścia, o którym to filozofia wyprodukowała tysiące tomów. Dociekanie natury szczęścia (i jego osiągalności) trwa od czasów przedsokratejskich. Jedni wiązali to z pomyślna sytuacją życiową, zdrowiem, zdrowiem fizycznym i umysłowym, jeszcze inni mocowali je w powiązaniu z duchowością i dążeniem do udanego żywota pozagrobowego. Natomiast A. Ulman, właściwościom szczęścia jako takiego nie zaprzeczając, mówi nam, że źle lokujemy prerogatywy tegoż.
Słowem autor usiłuje zasugerować, iż im nierozumniejszym (czyli głupszym) człek się okaże, tym szczęśliwszym będzie. Gdyż człowiek to byt wątpliwy, próżny, istota bez-duszna, powodowana jeno fizjologią i tym, co z niej wynika. Takie wnioski wysnujemy z lektury rozczarowanego doczesnością autora
Cigi de Montbazon i robalium Platona, temu służy cała – jakże mocna w wyrazie i artystycznie misterna – argumentacja tej prozy. Świat, wedle A. Ulmana, jawi się – nie przymierzając – szambem, gdzie naczelną ideą jest zgównianie wszystkich i wszystkiego. Owa bolesna, wręcz druzgocąca diagnoza, powiła się w umyśle Archiwariusza u schyłku życia – w niwecz obracając młodzieńczy idealizm, wiarę w dobro, piękno i prawdę.
Czyli co? – spytamy sami siebie po lekturze. Tylko żałość, brud, pustota, zero tak zwanej przyzwoitości, ustalonych i „uświęconych” tradycją norm, a śmierć jest końcem ostatecznym, jedynie rozproszeniem chwilowo scalonych atomów? Tylko ułuda wypracowanej tysiącleciami kultury i poruszanie się zidiociałych mas w maskach hipokrytów? Beznadziejny klincz płytkich niczym błotne bajora elit, które usiłują nami rządzić oraz dania intelektualne nam pichcić? Tak. A. Ulman bezpardonowo drwi z tych zdobyczy kulturowych, obnażając ich słabości – przebywając bardzo długą drogę od afirmacji (wzniosłych idei świata zastanego) do totalnej negacji.
Kilka słów o języku. Jest mięsisty, przesycony wyrazistymi określeniami, w obrazowaniu bujny – mocno whaczony w stylistykę groteski. A jednocześnie, co w tym kontekście zaskoczyć może, niepozbawiony liryzmu. Ciekawy melanż. Słodko-kwaśny, z przewagą kwasu. Halucygennego. A też soli, pieprzu i chili.
Cóż, przeczytawszy najnowsze dzieło autora
Zabawnych zbrodni, zrobiło się ciężko na mej duszy (której ponoć nie posiadam). I liczę się z tym, że – dzięki uwagom tu zgłoszonym – nazwana zostanę przez tegoż autora naiwną grochową piczką (lub innym równie przaśnym prztyczkiem).
Poza wszystkim, a może właśnie dlatego, chwała szczecińskiemu wydawcy, że dzieło tak kontrowersyjne zdecydował się opublikować. Kontrowersyjne nie tylko pod względem językowym, lecz głównie z powodu łamania paradygmatu obowiązujących w kulturze europejskiej (opartej wszak na trzonie chrześcijańskim) idei. To książka ważka, na własny sposób wybitna, bo wynosząca na światło dnia trudne (lub nieobecne) pytania o sens bytu, a też wnosząca wiele świeżości do coraz nudniejszej współczesnej literatury rodzimej.
Czy żadnych zastrzeżeń w trakcie lektury nie miałam? Mimo innego światopoglądu - nie. Wyjąwszy może nadmiar słów „ciężkich”, które rażą moje oko i ucho. „Ścierw”, „gnojów”, „chamstwa”, „tałatajstwa” (i temu podobnych określeń) jest tu stanowczo za dużo – również, jak sądzę, z pozajęzykowego punktu widzenia. Niby w tym szaleństwie jest metoda, ale setkami mnożone epitety oraz wulgaryzmy zaczynają nużyć i „przytępiać” odbiór.
A na sam koniec zdziwienie. Jakie? Tyczące czego? Ano braku przekładów na inne języki książek A. Ulmana. Choćby sztandarowej, debiutanckiej powieści
Cigi de Montbazon. Tyle rzeczy, jakże często nijakich myślowo (przez litość dla autorów nie wymienię ich nazwisk) przetłumaczono i wydano, gdy tymczasem na wskroś oryginalna twórczość w tej materii leży odłogiem. Co prawda wiemy, że instytucje agencji literackich u nas (w odróżnieniu od krajów zachodnich) dopiero raczkują, lecz czy nie ma żadnej siły na to, by dzieła A. Ulmana w obcych językach (przynajmniej w jęz. angielskim, francuskim i niemieckim) opublikować?
Wanda Skalska
Anatol Ulman
Cigi de Montbazon i robalium Platona –
http://www.wforma.eu/215,cigi-de-montbazon-i-robalium-platona.html