Y-HY-HY, Y-HY-HY. W brulionie z roku 1974 mam notatki z odwiedzin teściowej, która przyszła popieścić się ze swą wnusią, małą Anusią. I oto bierze Anię na kolana, poruszając ulubiony przez siebie temat: Papu. „Papu, papu”, mamrocze. Po chwili głośno woła: „Maaama!” (to w stronę żony, która jest w kuchni). „Dziecko głodne!”
Skoro głodne, trzeba przygrzać kaszkę.
Kaszka przygrzana.
Teściowa karmi wnuczkę. „Doble? Doble?”, sepleni. „Hap, hap, hap”, zachęca Anię.
Na drugie danie był kompocik.
Po kompociku Anusia ma pójść spać.
„Spatuleńki, spatuleńki”, kołysze ją babcia. „Co to, płakusiasz? Może masz mokro?” „Mokro ma! – słychać okrzyk, w którym jest sporo tryumfu. – Matka! Dawaj pieluchę!”. „Leż” (to w stronę dziecka). „No, moje ślicne. Moje ślicne. Moje lalunie”.
Ania jest już w łóżeczku, a teściowa mruczy: „Niu-niu-niu. Y-hy-hy, y-hy-hy... A te różowe śpiochy, no te, co ci dałam… – podpytuje Hankę. – To dobre są?”. „Kuku, kuku – ćwierka w stronę wnuczki. – Spatuleńki, nunusi”.
Nagle podrywa się i spogląda na zegarek. „Matko Boska! Ale się zasiedziałam.” Rusza do przedpokoju po płaszcz, jednak zawraca, aby jeszcze poseplenić nad Anią: „Zlób pa-pa babuni, zlób pa-pa. No, koci-koci, kociuńki. Zlób kociulki, kociuńki...”