nowości 2025

Wojciech Juzyszyn Efemerofit

Jakub Michał Pawłowski Agrestowe sny

Gustaw Rajmus Królestwa

Karol Samsel Autodafe 8

książki z 2024

Anna Andrusyszyn Pytania do artystów malarzy

Edward Balcerzan Domysły

Henryk Bereza Epistoły 2

Roman Ciepliński Nogami do góry

Janusz Drzewucki Chwile pewności. Teksty o prozie 3

Anna Frajlich Odrastamy od drzewa

Adrian Gleń I

Guillevic Mieszkańcy światła

Gabriel Leonard Kamiński Wrocławska Abrakadabra

Wojciech Ligęza Drugi nurt. O poetach polskiej dwudziestowiecznej emigracji

Zdzisław Lipiński Krople

Krzysztof Maciejewski Dwadzieścia jeden

Tomasz Majzel Części

Joanna Matlachowska-Pala W chmurach światła

Piotr Michałowski Urbs ex nihilo. Raport z porzuconego miasta

Anna Maria Mickiewicz Listy z Londynu

Karol Samsel Autodafe 7

Henryk Waniek Notatnik i modlitewnik drogowy III

Marek Warchoł Bezdzień

Andrzej Wojciechowski Zdychota. Wiersze wybrane

SYLWA O SMAKU LITU, Cena łaski

2025-05-08 10:49

Nie był pewien, kiedy jego quasi-filozofia głodu przerodziła się w filozofię łaski, w filozofię pomocy. Nie umiałby podać konkretnej daty, „kliknięcia”; z procesu wydobyć momentu, z momentu ― myśli. Tej, która żyła w nim wówczas, wzięta z zewnętrznej, ludzkiej miłości, tliła się rozżarzona, lub ― jak mu się zdawało ― płonęła. Szedł przez lutowe słoty ulicą Grochowską, wciąż uleczony, wciąż nowy jeszcze, choć minęło już chwil kilka. Wszak już pół roku miałoby być, dwóch tygodni mu brakło zaledwie, aż „kliknie” pół roku. Choć mawiają, że trzy dni potrafią być takim „wojakom” dłuższe, niż kwartał!
I tak sobie myślał, idąc, o rzeczach różnych, ― że gdy minie data magiczna, z której już zawczasu był dumny, zje może coś dobrego, sytego. Mijał właśnie Stację Grochów i chętka go brała na soczysty, obfity posiłek. Jak miły to byłby kontrast ― ciepło wonnego mięsa i chrupiących pikli puszczające w niepamięć suchy chłód zimowy, zaspakajające głód tłumiony od dawien dawna... A kebab zaś ― niebezpieczny, lecz nie psiego mięsa się bał, a smaku spodlonych powrotów ― o trzeciej nad ranem, wspomnień pustki bladego świtu i spuchniętych, nieobecnych oczu.
Musiał rzetelnie każdego takiego skojarzenia unikać; żadnej myśli wstecznej nie mógł wychodzić naprzeciw! Bo jeden fałszywy whisk, w pięknym tańcu półrocznym, mógłby całą w nim tamę rozkruszyć ― i potop zalałby ogień tak prężnie płonący w tańczącym. Jeden kuksaniec, a znów byłby tancerz bakchiczny. I tak pląsał dalej, Grochowską, w stronę ronda, krokiem już dumnym, rytmem podboju tygodnia.
Idąc tą drogą trzeba minąć sklep monopolowy ― ten przed barberem. Ale iść obok niego, wzdłuż Grochowskiej? To się wydało dziwnie gorsze, niż gdyby minąć sklep prawą stroną. To, co z prawej, jest lepsze ― powtarzał sobie. I tak zrobił: minąwszy usytuowaną opodal budkę z kebabem i dziwny lokal niejasnej proweniencji zobaczył już bramę. Ale, ale! Do bramy? Nigdy! Bo cóż gorzej osacza, niż brama? Jej bezpieczeństwo zdradliwe i oścież przyzwolenia, cień ― powód anonima w każdym, co wyparł się skruchy! Więc nie: Wybrał chód koło śmietnika, bo stamtąd dwa kroki i już: na Wiatraczną ― i z górki ― tak, jak z górki prosto do ronda. Ale koło śmietnika dostrzegł skulone ciało. Podszedł. Czy mu nie trzeba pomocy? Odwdzięczyć by się jakoś można, ludzką dobroć tak oddać, jak się ją darmo dostało! Nachylił się więc nad biedną, nieznaną postacią...
„Królewiczu złoty, dejże piąteczkę, bo sikać mi się chce, a nie mam czym”! Powiedział, lub powiedział/a/o! Nie dało się odgadnąć płci i wieku miażdżonej metanolem postaci. Przeraził się. Wszak znał takie oczy: puste i szklane, z taflą łzawego głodu, znał trzęsące się ręce, łaknące tylko butelki; którą, rzecz to wątpliwa, by mogły same utrzymać. Postać, jakże znajoma, rzec by, że spojrzał w lustro. On sam był w tym stanie kiedyś; otwarte znał usta śmierci. Postać już była na skraju, na samym skraju. Złapał za brudne fraki; wygłosił dosadnie i głośno, ze łzami szklanymi w oczach ― prosto w tę maskę, którą on sam nosił kiedyś:
Jeszcze jedno piwo, i umrzesz, rozumiesz? Rozumiesz, kurwa? Jeszcze seta rudej i cię przykryją granitem. Napijesz się; będzie ci ulga przez chwilę, przez parę minut. A potem zdechniesz. Będziesz cierpieć. Znów się stoczysz w delirę. Nie przyłożę ręki do twojej marnej śmierci, bo i mnie z takiego gówna kiedyś wyciągnięto, posłuchaj, wezwę do ciebie karetkę... Wezwę do ciebie pomoc. Ale znam cię, jak samego siebie. Co zrobisz, gdy ozdrowiejesz? Bo na chwilę przecież ozdrowiejesz! Czy będziesz chlał dalej, chlał jeszcze? A? Będziesz chlać kurwo jeszcze, prawda? Czy to nie prawda? Tylko to przeciągniemy; szpital, wleweczka, witaminki, i potem znów, znów cię minę, obrócę się, znów tu będziesz, prawda? Prawda? I ja też znów tu będę! (Potrząsnął ciałem) Będziesz chlał dalej? Będziesz? Krzyczał w zastygłą, nic nie pojmującą maskę. W końcu przestał.
„Królewiczu złoty, dejże tę piąteczkę, bo mi się sikać chce, a nie mam czym”, powtórzyło to delirium w ciele; jak mantrę, jak frazę jedyną, co ze wszystkich fraz pamięta. Tak tylko się umie dopomnieć. Puścił nagle to ciało ― opadło bezwładnie. Bezwiedne ― może nie wiedząc nawet w majakach, że upada. Może podniesie się zaraz? A może się nie podniesie, myślał. Wyciągnął portfel i rzucił dwa złote na ziemię ― tuż obok kukły. Brzdęk monety sprawił, że jak na sznurkach magicznych podniosła się słabo, niezdarnie. Jak gdyby ręka, co ją unosiła tego ruchu nie była pewna... I zaraz ruszyła, choć nie w tę stronę, co sama chciała... Chyba. Bo kto to odgadnie? Wstała i poszła się zgubić.
„Radź sobie”, powiedział, widząc ruch opłacony, choć co za dwa złote kupi? I sam zawrócił, ruszył wbrew swojej drogi. „Nic się nie dzieje”, pomyślał idąc. „Tylko mały potop... To tylko mały potop... Tylko puszczę w niepamięć chwilowy chłód zimowy i na tym poprzestanę. Tak, tylko dzisiaj, kiedy indziej najem się do syta. Cóż, trzeba będzie liczyć od nowa, lecz przez chwilę będzie mi dobrze”. Powoli otworzył drzwi sklepu: „setkę rudej poproszę” powiedział. Kolejki nie było.

© Wojciech Zamysłowski