copyright © www.latarnia-morska.eu 2018
„Pewna młoda dama powiedziała kiedyś na moście Elżbiety:
Marzyłam o tym i owym. Stało się. Co będzie teraz? –
Cóż może być? Koniec lata”.
(z wiersza „Koniec lata”)
Péter Kántor nie stawia pytania. Nieprzypadkowo tytuł poetyckiego tomu nie posiada graficznego znaku, zakładającego poszukiwania odpowiedzi, wahanie czy niepewność. To stwierdzenie, które jednoznacznie zapowiada, że oto znajdziemy tu rozwiązanie bodajże najważniejszego życiowego problemu: czego potrzeba do szczęścia (wszak w uzyskaniu poczucia szczęścia upatrujemy sens życia). Zważywszy na liczbę poważnych rozpraw filozoficznych, traktatów, sentencji etc., w których rozważany jest ten temat, można śmiało przyznać, że wyzwanie, jakie podejmuje Poeta (a zapowiada je w tytule całego zbioru), na pierwszy rzut oka zdawać się może nazbyt odważne, wręcz szaleńcze. Konkurencja jest przecież znakomita, bo już starożytni dostrzegli potrzebę zdefiniowania, czym jest szczęście, i określenia warunków, które zapewnią jego uzyskanie. Tym samym na całe stulecia wskazali kierunek różnych filozoficznych, psychologicznych czy literackich dociekań, czyniąc te rozważania jednymi z najważniejszych.
Tak więc się składa, że każdy głos w tej sprawie, też zabierany przez pisarzy, jest w pewien sposób umocowany w historii filozofii i mimowolnie uaktywnia to, co już na ten temat zostało powiedziane. Nie jest jednak moim celem analizowanie stanowiska Kántora w kontekście dotychczasowych rozważań nad szczęściem. Nie, nie, ja po prostu usiądę w głębokim fotelu i oddam się lekturze, zakładając, że kiedy przeczytam i zamyślę się nad zamieszczonymi w tomie 28. wierszami (w tłumaczeniu Bohdana Zadury), będę bogatsza o podszepty, podpatrzenia, impresje... Właśnie. Czy w ogóle istnieje recepta na dobre życie? Zobaczmy.
„Czego potrzeba do szczęścia”
„Jeśli się zastanowić,
niewiele:
dwoje ludzi,
butelka wina,
trochę sera,
sól, chleb,
pokój,
okno i drzwi,
deszcz na zewnątrz,
długie nitki deszczu
i oczywiście papierosy.
Lecz w ciągu tych wszystkich wieczorów
przychodzi tylko raz, może dwa,
jak wielkie wiersze do wielkich poetów.
Reszta to przygotowanie,
namysł,
ból głowy,
spazmatyczny śmiech,
nie można, a trzeba,
zbyt wiele, a nie dość”.
Ten wiersz, przytoczony w całości, jest podstawą tomu i stanowi próbę ustalenia warunków, jakie powinny być spełnione, aby człowiek poczuł się szczęśliwy. Poeta proponuje niewiele. To minimalistyczne stanowisko nie oznacza jednak „tylko”, ale „aż tyle”. Bo „jeśli się zastanowić”, za wyliczeniem różnych podstawowych dóbr ukrywa się zaspokojenie najważniejszych dla człowieka potrzeb – miłości, bezpieczeństwa, przyjemności (no może podyskutowałabym tylko z tym, że warunkiem koniecznym miałyby być „oczywiście papierosy”). Ten stan przyjemności odpowiada przygotowaniu scenografii do momentu, kiedy pojawia się... szczęście. Nie, nie jako stan stały czy bodaj długotrwający. Gdzieżby. Ale taki, który choć pojawi się sporadycznie, „raz, może dwa”, ma siłę emocji porównywalną z tworzeniem przez wielkich poetów dzieł wybitnych. W tej sytuacji truizmem jest przyznanie Poecie racji, że szczęście przychodzi okazjonalnie, a „reszta to przygotowanie”.
Wiersz, który został wskazany w tytule całego zbioru i od którego rozpoczęłam czytanie, prowadzi do kolejnych, które wchodzą z nim w dialog, zatrzymując się na jakimś szczególe czy rozwijając główny temat. Jak satelity krążą wokół podjętych wątków.
„(...) właśnie się zastanawiasz, co w ogóle człowiek robi na tym świecie, / i oczywiście nic, ale właśnie dlatego trzeba się tym czymś zająć, / a skoro tak – wtedy właśnie do pokoju wlatuje bałkańska turkawka / (...) i jak gość / mówi: tak, to jedyna nasza możliwość (...) / wykrzykuje bojowo / pod twoim łokciem na pół gotowy wiersz, gapisz się w zdumieniu, / i kiwa głową, mruczy i pogruchuje bałkańska turkawka”.
Życie okazuje się pełne niespodzianek i zadziwień, a człowiek po prostu trwa, wrzucony w świat tu i teraz, skazany na bycie, bycie samo w sobie, dane jak innym stworzeniom natury. Nie pojawia się znikąd. Określa go czas, miejsce i rodowód. A wszystkie te wyznaczniki okazują się równie ważne, żadnego nie dałoby się pominąć. Jak to jest u Kántora?
Zacznijmy od jego korzeni, bo jak mówi w wywiadzie: „dla mnie już w młodości ważne było dowiedzieć się, kim jestem i skąd pochodzę”.
Ta ciekawość historii własnej rodziny znalazła pokaźne miejsce w jego twórczości, bo, jakkolwiek by patrzeć, na 28 wierszy w tomiku aż sześć poświęca najbliższym. Wyliczmy tytuły: „Jeden z moich pradziadków”, „Drugi z moich pradziadków”, „Babcia”, która „Latem wyjeżdżała do Wiednia, w odwiedziny, / żeby ponarzekać: tam na Peszt, tutaj na Wiedeń. / Na Trafalgarze jest tak a tak – zmyślała”. Krewni, którzy zginęli w obozie, bo „każdy ma kogoś na Majdanku” (z wiersza „Poniedziałkowe przedpołudnie na Majdanku”). Czy wreszcie rodzice. Ojciec, zapamiętany ze wspólnego spaceru „Od mostu Małgorzaty do mostu Árpáda”, i matka (z wiersza „O każdej porze”), do której kieruje wiele próśb, jak te: „I nie traktuj poważnie tego, co wygaduję w złości, / przecież wiesz, że wcale tak nie myślę! (...) I nie wypytuj bez potrzeby, / ale nie bądź też obojętna, nawet na pozór! (...) Trzymaj w dłoniach wagę, / lecz nie waż zawsze wszystkiego!” – które w puencie zostają zebrane w oczekiwanie: „Znoś mnie o każdej porze”.
Poeta szczególnie ceni sobie rodzinne więzi, tym ważniejsze, że – jak mówi w rozmowie z C. Károlyi – „Wszystko przemija. Człowiek wisi w kosmosie uczepiony małego kamyka, i niekiedy przychodzi mu do głowy babciny omlet. Dzięki babciu!”. Te na pozór nic nieznaczące zdarzenia, migotliwe chwile, ułamki wspomnień domagały się utrwalenia. I Poeta zatrzymuje je, nadając codzienności wyjątkowe znaczenie, ba, ważność szczególną, ponieważ dzięki zachowaniu w poetyckim kadrze zostają one uświęcone. Jak bajka rozpoczyna się wiersz „Byli sobie raz”, a traktuje o przyjaźni zadzierzgniętej w wieku szkolnym, w początkowych klasach („w jednej klasie zaczynaliśmy czytać-pisać”), która później przetrwała przez lata: „Byli sobie raz / Rutyó, Csiscó, Zdzichu Nagy i ja (...) W 2000, czyli mając pięćdziesiątkę / skoczyliśmy na weekend do Nowego Yorku”. Zwykła, a może niezwykła przygoda, podczas której przyjaciele, głośno śpiewając, na wypożyczonych rowerach jeździli nocą po Central Parku. Po okresie transformacji zmiany polityczne spowodowały, że świat otworzył się też na wakacyjne wędrówki ludów. Można ruszyć z jakiegoś miejsca i zatrzymać się w innym, po drodze chłonąć inne życie, inną kulturę i jednocześnie pozwolić, żeby inni coś sobie wybrali z twego kraju, z twego narodu, z twoich poglądów (z wiersza „Ayala”).
Podmiot liryczny wierszy Kántora otwarty jest na te peregrynacje, bo z nich... zawsze wraca się do „swojego” miejsca. A tym miejscem dla Poety jest widok na Dunaj: „idę sobie swoją stałą trasą, / brzegiem Dunaju, po peszteńskiej stronie, (...) to mój wieczorny dystans, / od mostu Małgorzaty do mostu Árpáda” (z wiersza „Od mostu Małgorzaty do mostu Árpáda”). Ważne jest tu określenie „stała trasa”, bo ono podkreśla przynależność do miejsca, zadomowienie. Człowiek jako istota społeczna potrzebuje takiego miejsca i bliskich relacji z ludźmi tam mieszkającymi. To poczucie wewnętrznej wolności, że zawsze można wyjechać i wrócić, daje poczucie siły, jest także warunkiem szczęścia. Podobnie, choć z trochę innej perspektywy, podmiot liryczny ocenia życie, „Czytając starych beatników”, którzy „Pełni są wspomnień, / pełni są swoich zmarłych, / zmarłych przyjaciół, zmarłych kochanek, / zmarłych anegdot, zmarłych kotów, zmarłych / miast, ulic, placów, / ran, kaprysów, szaleństw, / (...) oni! starzy beatnicy, / owładnięci manią wolności, manią zbawienia, manią miłości, (...) płyną do swoich zmarłych i śpiewają, / śpiewają o swoich zmarłych, o sobie, o przemijaniu”. Zakotwiczenie w kulturze, tej bliższej i tej pozornie dalszej („Znasz ten odwieczny dramat... Gdzie twoja / stopa stanie, zawsze czeka Troja” – z wiersza „Wariacje trojańskie”) stanowi punkt odniesienia dla wszelkich poczynań, jest jak osobisty wzorzec wartości.
Na ludzkie wybory i poszukiwania sensu życia nakłada się też czas historyczny, mierzony nie tylko przemianami politycznymi i ich skutkami, ale i cywilizacyjnymi. „Więc co nieco już się zdarzyło, nie da się ukryć, / zanim jeszcze zająłem miejsce w ławce i ją niszczyłem, (...) Kałamarz przestał istnieć, przestało istnieć to miejsce, / zastąpione przez boski długopis, / i przyszło tranzystorowe radio, magnetofon Calypso, / Eliasz, Metro, Beatlesi, / sportowa torba nie była już owalna / i wszystko powoli zmieniało swoją postać. (...) Patrzę na Dunaj, / patrzę na falujące w lustrze Miasto, (...) rzekę, co płynie od stu tysięcy lat” (z wiersza „I wszystko powoli zmieniało swoją postać”). Poeta zestawia kontrasty: zmienność i niezmienność, tymczasowość i trwałość. Bo obie te sytuacje dane są człowiekowi i z obiema musi się zmierzyć, wchłonąć, pogodzić lub próbować buntować, z miernym skutkiem przecież.
Odwieczny Dunaj nie jest dla podmiotu miarą czasu, bo sto tysięcy lat jest poza czasem dostępnym ludzkiej percepcji. Jego rola jest inna i Poeta tak ją precyzuje: „Człowiek nie żyje wiecznie, dlatego dobrze, że jest Dunaj, który przypomina o przemijaniu, a jednocześnie jest w nim niezmienność”. Mimowolnie, jak echo pobrzmiewa w tym miejscu Mickiewiczowska strofa: „Skałom trzeba stać i grozić, / Obłokom deszcze przewozić, / Błyskawicom grzmieć i ginąć, / Mnie płynąć, płynąć i płynąć”. „Płynięcie”, czyli pogodzenie się ze swoim przemijaniem, paradoksalnie daje człowiekowi poczucie bezpieczeństwa, bo potwierdza, że jest on na swoim miejscu. Ale, ale... Człowiek nie tylko płynie z czasem, lecz może też czas zatrzymać, być demiurgiem. Z taką sytuacją ma do czynienia, kiedy tworzy, jak w „Zabawie na lodzie” (Hendricka Averkampa): „’Zabawami na lodzie’ nazwał Hendrick / obraz, gdy się już wypełnił, (...) Po czym całość pokrył grubo werniksem. / I wtedy ptaki zastygły na niebie, / i tak już został ten, kto na nos padał, / i wszyscy tak, jak byli, w ruchu, siedząc, / na jednej nodze, pojedynczo, w parach. (...) I tego nic nie zmieni, nie ma takiej siły / ani zamiaru”. Pomysł zaznaczenia tej władzy nad czasem nie jest nowy, żeby wspomnieć tylko Szymborską z jej „Radością pisania. Możnością utrwalania. Zemstą ręki śmiertelnej” czy Vermeerem (aczkolwiek w tym wierszu Poetka dotyka też innych treści: „Dopóki ta kobieta z Rijksmuseum /w namalowanej ciszy i skupieniu / mleko z dzbanka do miski / dzień po dniu przelewa, / nie zasługuje Świat / na koniec świata”).
Mamy u Kántora rozważania o przodkach, miejscu i czasie, a spina je wspólne pytanie: Czy mam jeszcze szansę nauczyć się życia? Odpowiedź na to pytanie próbuje Poeta spisać w wierszach o tym samym tytule („Nauczyć się żyć”), oznaczonych kolejnym numerem. Pierwszy z nich powstał w 1990 roku, czyli po zmianie ustroju, i ta nowa sytuacja polityczna sprowokowała potrzebę nowych wyzwań: „Teraz, gdy skończyła się wojna dwóch światowych systemów, / mury runęły, / (...) nie mogę dłużej zwlekać / teraz naprawdę już muszę nauczyć się żyć, / nieprawdaż? (...) objętość kuli kiedyś umiałem obliczyć, / dlaczego więc miałbym nie nauczyć się żyć? / zacznę od drobnych spraw, / stopniowo przechodząc od małych do dużych, / (...) Zacznę od drobnych spraw, / nie będę maksymalistą”.
Minęło kolejnych dwadzieścia lat i Kántor napisał „Nauczyć się żyć III” (każdy z trzech wiersz oddziela od poprzedniego dziesięć lat). Ostatni w tym tryptyku jest najkrótszy, ale też najbardziej skondensowany, jeśli tak można rzec o wierszu.
„Teraz, gdy skończyłem już sześćdziesiątkę, / czy nie za późno, by uczyć się żyć? / Przecież gdybym nauczył się tego czy owego, to zaraz trzeba to wymienić by / na coś innego: ubiór alpinisty / na kombinezon nurka. (...) Człowiek z siedmiu skór zdrapuje siedem skór, / bo także nie wie, czego sam naprawdę chce. (...) Lecz jeśli plac wypełnią i spróbują czarować / z wywróconymi oczami nowożytni szamani / nie przystanę tam, nie mam ochoty się uczyć / żyć z wywróconymi oczami. / Kochać ludzi jest dobrą rzeczą bez wątpienia, / byle z umiarem, lecz dobrą, tylko jak na Boga / ich kochać? A jeśli wszyscy zeszli na złą drogę? / Zostaje gorączka jak ochra Van Gogha. / Najlepiej zacząć od drobnych spraw (...) / Czy mam jeszcze szansę nauczyć się życia? (...) / Czy kiedykolwiek miałem choćby tycią?”.
Zestawienie obu wierszy uświadamia, że z wiekiem ubywa pewności, a przybywa wahań. To zależność odwrotnie proporcjonalna. „Muszę nauczyć się, bo dlaczego miałbym nie nauczyć się”, zostaje zastąpione ostrożnym: „czy nie za późno? czy mam jeszcze szansę?”. Aż po ostateczną wątpliwość: czy kiedykolwiek miałem? Można by pokusić się o dywagacje, czym podyktowane jest przyjęcie takiego stanowiska. Najogólniej można by chyba odpowiedzieć: samym życiem, zdobytymi doświadczeniami. Co prawda podmiot liryczny asekuracyjnie stwierdza, że człowiek „nie wie, czego sam naprawdę chce”, ale słowa te można odczytywać nie jako określenie bezradności, ale jako deklarację wyborów: nawet jeśli nie wiem, czego chcę, wiem, na pewno wiem, czego nie chcę. I jakby na potwierdzenie takiej tezy pada dowód: „jeśli spróbują czarować z wywróconymi oczami nowożytni szamani, to nie przystanę tam, nie mam ochoty się uczyć żyć z wywróconymi oczami”.
Osobnym, wartym uwagi zagadnieniem byłoby przyjrzenie się stosowanym przez Poetę formom „uczyć się” – „nauczyć się”. Uczenie się nie zakłada osiągnięcia sukcesu, to zaledwie wskazanie drogi dojścia, w ogóle wskazanie faktu, że został podjęty trud nauki. Nauczenie się zmienia optykę, kładzie nacisk na efekt końcowy, podkreśla, że cel został osiągnięty. Forma niedokonana została zmieniona na formę dokonaną. Ta zamiana w obrębie języka eksponuje tak naprawdę ważny proces: „Najpierw będę się uczył żyć, / a kiedy już się nauczę, / będę unikał wielkich słów”. W wywiadzie (zamieszczonym w tomiku) Kántor dzieli się refleksją: „Właściwie człowiek nie robi nic innego, tylko ciągle szuka odpowiednich form. I nie jest tak, że je odnajduje raz na zawsze”. Ważne stwierdzenia mają to do siebie, że bardzo blisko im do truizmów czy banałów, ale te prawdy oczywiste powinny być, a nawet muszą być przypominane, aby nie zostały przykryte, zepchnięte na margines przez codzienną bieganinę za czymkolwiek.
Wróćmy znowu do bezpośredniego pytania, a w zasadzie stwierdzenia: czego potrzeba do szczęścia. Dużo już nam Kántor powiedział, jednak ważnym wydaje mi się wyodrębnienie tego, co powtarza się w kilku wierszach: jest to podkreślenie upatrywania ważnych sensów w życiu w drobnych, zwykłych rzeczach, codziennych czynnościach. „Zawsze chodzę w to samo miejsce, / chociaż wciąż je zmieniam. / Zawsze komuś przy kasie / pokazuję koszyk. (...) / Zawsze to samo: ser, wino, jabłka. Zawsze, zawsze” pobrzmiewa w wierszu „Pokazuję koszyk” (i jak w wierszu tytułowym powtarza się wino i ser, tam: „butelka wina, trochę sera, sól, chleb”). Z kolei w „Remanencie” zostaje podkreślony pozorny minimalizm. Piszę pozorny, bo mierzony nie ilością, ale sentymentalną wartością, umiłowaniem danych rzeczy, choć niewiele ich, ot co: dwie koszule, dwie książki. W wierszu „Od mostu Małgorzaty do mostu Árpáda” czytamy: „idę sobie swoją stałą trasą, / brzegiem Dunaju, po peszteńskiej stronie, (...) to mój wieczorny dystans”. Żadnych tu fajerwerków, silenia się na oryginalność. Na czymże więc polega cała mądrość życia? Lektura tych wierszy przypomniała mi teorię „ikigai”, opracowaną przez Kena Mogi, neurobiologa, akademika, autora książki „Ikigai, japońska sztuka szczęścia”. Autor wyjaśnia, że słowo „ikigai” określa istotę życia tkwiąca w czerpaniu szczęścia z różnorodności tego życia.
Dosłownie tłumacząc, „iki” oznacza „żyć”, „gai” – „powód”. „Mówi się, że ikigai to system motywacyjny, dzięki któremu rano wstajemy z łóżka. Moim porannym ikigai jest kawa z czekoladą, od której zaczynam dzień, a potem praca. A ty jakie masz ikigai? (...) Nie ma zbyt dużych ani zbyt małych ikigai. Może ono dotyczyć radości z drobnych, codziennych rzeczy, takich jak piękne słońce o poranku, wiatr we włosach czy pyszne śniadanie, ale mieszczą się w nim też wielkie plany i niezwykłe osiągnięcia. To demokratyczne pojęcie. Chodzi o odnalezienie przyjemności w tym, co robimy, bez oczekiwania sukcesu. On może się pojawić, ale nie musi. Ikigai pokazuje, że można znaleźć szczęście i sens życia bez udowadniania tego całemu światu. (...) Rób rzeczy dla siebie, a nie dla poklasku. Graj, gdy nikt nie słucha, pisz opowiadania, których nikt nie przeczyta, a satysfakcja wewnętrzna pozwoli ci z radością iść przez życie. Na tym właśnie polega ikigai”. Och, panie Mogi, czy sprawdzał pan, jakim powodzeniem cieszy się pana teoria wśród wyznawców Facebooka, Instagrama czy innego portalu społecznościowego?
I kolejna odsłona zmierzenia się z tym, co Kántor umieszcza wśród wartości najistotniejszych, wobec których człowiek w życiu opowiada się w jakiś sposób. Podkreślę: wartości szczególnie ważnych: Boga i miłości. Tak się przy tym składa, że wiersze poświęcone temu tematowi zwróciły moją uwagę użyciem środków językowych, formą. Pierwszym z takich wierszy jest „Co Bóg powinien wiedzieć”. Podmiot liryczny sytuuje Boga jako swojego partnera, który podlega tym samym co on zasadom. A więc z jednej strony „Bóg powinien wiedzieć, że liczę na niego, / że potrzebuję go, / że mu ufam, a z drugiej: że on może liczyć na mnie / że mnie potrzebuje, / że może mi ufać”. Z jednej strony podmiot uświadamia Bogu, „że jednak mimo wszystko są granice, / że nie powinien myśleć, że mu zapomnę / rzeczy nie do odwrócenia”, ale z drugiej wie, że te granice dotyczą też jego i nie zakłada, że Bóg mu „zapomni rzeczy nie do odwrócenia”. Ku jakiej puencie wiedzie to partnerstwo? Wniosek pierwszy: „że w końcu, jeśli nawet nikt nikomu nie ma nic do zawdzięczenia, / on z pewnością zawdzięcza siebie / mnie”. Wniosek lustrzany: „że w końcu, jeśli nawet nikt nikomu nie ma nic do zawdzięczenia, / ja z pewnością zawdzięczam siebie / jemu”.
Ryzykowne jest uogólnianie tematu na podstawie jednego wiersza (a tylko ten jeden zamieszczony został w zbiorze), niemniej można powiedzieć, że jest to wizerunek Boga „uczłowieczonego”, co Poeta podkreśla regularną budową strof: wszystkie tworzą lustrzane pary, odnoszące się do Boga i człowieka w obrębie tych samych zachowań czy oczekiwań.
Kolejny zapowiedziany utwór to „Tryptyk miłosny”. Jak wskazuje tytuł, wiersz został podzielony na trzy części. Pierwsza z nich wprost nawiązuje do Andersena: „Dla mnie zawsze będziesz moją tancerką, (...) a ja – no kim? Twoim dzielnym ołowianym żołnierzem”. Druga i trzecia są opisem scen, jakie mogły były się przydarzyć. Pierwsza: „...dostrzegłem / kątem oka tę znajomą parę, / jak w gniewnym milczeniu / jedno przyspiesza, a drugie / celowo zwalnia, pozostaje z tyłu, / i liczy na palcach grzechy pierworodne, / żeby przypadkiem żadnego nie pominąć, / żeby przypadkiem nic złego nie przegapić. (...) Tymczasem zaczyna padać zimny deszcz, / wieje wiatr, „Zapnij wreszcie ten płaszcz!”, / „Nie zapnę!” – ale to przecież my: / idziesz po tamtej stronie, a ja po tej”. Druga: „Wpatrujesz się w jakiś kiepski film / i widzę, jak oczy zachodzą ci mgłą i łzami. (...) Facet zawsze marzy, kobieta zawsze daje się nabrać. / Co nam do nich? Nieważne. No, nie płacz już”.
Trzy sytuacje, trzy różne ujęcia. Emocje bohaterów zostały ukazane poprzez ich zachowania, postawy. Żadnego zbędnego słowa, przegadania. Mój komentarz jest tu zbyteczny, bo Kántor, który pisanie wierszy miłosnych skomentował: „przecież to trudne”, w tym wierszu poradził sobie po mistrzowsku.
Pora popatrzeć na tomik Kántora jak na spójną całość, jak na próbę odpowiedzi: czego potrzeba do szczęścia. Poeta wybrał te wartości, zachowania, sytuacje, które, co oczywiste, uważa za najważniejsze. Jakie pominął? Na pewno nie znajdziemy tu żadnej wzmianki na temat dążenia do bogactwa, sławy czy władzy, a więc bożków współczesnego świata. Podmiot liryczny w wierszach Kántora uwzniośla codzienne życie, sens i radość upatruje w zwykłych, powtarzanych po wielokroć zachowaniach. Mimo wielu przeciwności, na jakie napotyka, on, twórca własnego losu, zapisuje kolejne dni pozytywnymi doświadczeniami i emocjami, nie traktuje siebie jako człowieka przegranego. Ma świadomość, że nauka życia nigdy się nie kończy, bo
„Człowiek to wańka-wstańka: upada – wstaje,
i idzie przed siebie ten biedny suseł.
Idę, póki mnie nie wystrzelą w kosmos,
idę, póki żyć się nie nauczę.
Czego potrzeba do szczęścia można potraktować jak poetycki traktat. I chociaż, jak wspomniałam we wstępie, tytuł zapowiada, że będziemy mieli do czynienia ze stwierdzeniami, a nie z pytaniami, to – i na tym polega ironia Kántora – więcej tu wahań, niedopowiedzeń, a jeśli pojawi się „pewnik”, to zaraz zostaje poddany w wątpliwość. Dobrym tego przykładem i zarazem podsumowaniem jest wiersz „Jak ci to wytłumaczyć?”
„Jak ci to wytłumaczyć? / Człowiek nie po to żyje, żeby nie bolał go ząb. / Nie po to pracuje, żeby mieć pieniądze i leżeć na plaży. / Czy właśnie po to pracuje? / Po to wynalazł pociąg, samolot, statek kosmiczny? / Czy raczej po to wynalazł pociąg, samolot, statek kosmiczny, / by móc pracować jeszcze więcej? I jeszcze więcej leżeć na plaży? (...) / A kto próbuje zgadnąć, o czym wrzeszczy ta wielobarwna papuga? / I o czym milczy ta mała czerwona rybka w przybrzeżnych płyciznach? / Kto składa w całość to, co na zawsze rozbiło się w drobny mak?”.
Pytania pozostały bez odpowiedzi.
I nie w uzyskaniu odpowiedzi leży istota ich zadawania. Warto było poddać się tokowi wierszy Kántora, jeszcze raz popatrzeć na wiele sytuacji inaczej i zauważyć te na pozór „przezroczyste”, niezauważalne, bo oczywiste. Warto było przemyśleć różne ważne sądy, ale przyznaję, że bałam się pisania na temat tego tomiku, bo to, co udaje się poecie, kiedy poetyckim językiem dotyka spraw niepoetyckich, wręcz banalnych, nie musi udać się recenzentowi, który w trywializowanie wpaść może.
Anna Krasuska
Péter Kántor Czego potrzeba do szczęścia – http://www.wforma.eu/czego-potrzeba-do-szczescia.html