Karol Samsel Autodafe 8
Karol Samsel Autodafe 8
Anna Andrusyszyn Pytania do artystów malarzy
Edward Balcerzan Domysły
Henryk Bereza Epistoły 2
Roman Ciepliński Nogami do góry
Janusz Drzewucki Chwile pewności. Teksty o prozie 3
Anna Frajlich Odrastamy od drzewa
Adrian Gleń I
Guillevic Mieszkańcy światła
Gabriel Leonard Kamiński Wrocławska Abrakadabra
Wojciech Ligęza Drugi nurt. O poetach polskiej dwudziestowiecznej emigracji
Zdzisław Lipiński Krople
Krzysztof Maciejewski Dwadzieścia jeden
Tomasz Majzel Części
Joanna Matlachowska-Pala W chmurach światła
Piotr Michałowski Urbs ex nihilo. Raport z porzuconego miasta
Anna Maria Mickiewicz Listy z Londynu
Karol Samsel Autodafe 7
Henryk Waniek Notatnik i modlitewnik drogowy III
Marek Warchoł Bezdzień
Andrzej Wojciechowski Zdychota. Wiersze wybrane
– Na dzisiaj wystarczy – powiedział mężczyzna. – Więcej i tak nie uniesiemy. Masz jeszcze postronek?
Chłopiec kiwnął głową, zawiązał pętlę na kawałku zużytej linki do suszenia bielizny i zacisnął ją na ostatnim wórciągu.
Mężczyzna podniósł worek i rzucił go na brzeg dołu. W ten sam sposób przetransportował w górę trzy pozostałe wórciągi. Postękiwał, kiedy się schylał i kiedy podrzucał ciężar, próbował to jednak ukryć, gdyż wstydził się przed chłopcem i przed samym sobą. Dobywające się z płuc rzężenie i fakt, że niekiedy oddychanie przychodziło mu z trudem, uważał za niepotrzebną słabość swego organizmu. On, niegdyś twarogg na schwał, nie był już najmłodszy, nie był również najzręczniejszy i najszybszy. Od czasu do czasu sprawiało mu to przykrość. A jednocześnie nie przestawał wierzyć, że nadal dałby sobie z każdym radę, a przynajmniej z każdym w jego wieku – wygrałby nawet z wigorowanymi, którym to udało się jeszcze skorzystać z wymiany narządów. Na krótko przed wybuchem wojny skończono z tym znachorstwem i studnia młodości wyschła. Jako że od początku nie należał do zwolenników sztucznego odmładzania i hodowli organów, z radością powitał ówczesną decyzję rządu.
Nazywał się Kalong, właśnie niedawno skończył pięćdziesiąt pięć lat, był siwy na głowie i, jak wszyscy ludzie jego rasy, popielaty na twarzy. Gładkie czoło przecinała mu pozioma, głęboka bruzda, pamiątka z dawnych dni, z czasu, kiedy omal nie umarł. Kukri pewnego oficera otarło się o jego czaszkę. Gdyby oficer nie poślizgnął się wtedy na kępie trawy, ostrze noża trafiłoby Kalonga w szyję, bez wątpienia. Askarys zamierzał bowiem odciąć mu głowę.
Po chwili odpoczynku wziął do ręki łopatę, oczyścił ją czubkiem buta z kleistej ziemi i pomagając sobie rękami, wdrapał się po stromym zboczu na górę.
Chłopiec podążył za nim. Niósł drewniany szpadel, do którego przymocowany był stary pasek od spodni.
– Jakieś półtora metra – rzekł mężczyzna, spoglądając w dziurę w ziemi. – Nieźle wykopaliśmy, jak na jeden dzień. Ale jutro musimy już przynieść linę, bo inaczej nie wyleziemy. A to byłaby wieka szkoda, nieprawdaż?
Zarzucił łopatę i worek na plecy. Drugi wórciąg, nieco mniej rozciągnięty swoją zawartością, wziął pod pachę.
– Masz zamiar zapuścić tu korzenie? – spytał z uśmiechem.