W sobotę – 16 czerwca – przyjemność niewątpliwą miałem występować z recitalem w Gdyni. Przesympatyczny klub DeguStacja, choć z zewnątrz wygląda, jak jeden z tych bunkrów, których sporo u mnie w Policach. Właściciel-pasjonat. Dokłada do interesu, dokłada do poezji. Ktoś musi.
Gości niewiele – jak to na tego typu recitalach bywa. Ale tuż za ścianą, na zewnątrz urodziny (sto lat, sto lat, sto lat – i jeszcze jeden i jeszcze raz dobiegało z podwórka). W sumie klimat grillowo-wódkowy.
Właściciel-pasjonat wpada na pomysł, który sprawił, że przeszedł mnie dreszcz. Że niebo zawarło się nade mną, a pode mną otworzyła ziemia. Zaprosił towarzystwo urodzinowo-grillowo-wódkowe na mój recital... Na mój recital, na którym chciałem wyrywać ludziom serca i dusze. Na którym chciałem wstępować na szczyty. Szczytować wręcz.
Goście namówić się dali (na szczęście zostawili szaszłyki).
Wytrwali do końca. Wytrwali i słuchali. Wdawali się w bardzo piękne polemiki pomiędzy piosenkami. I... zażądali bisu. Wiem, że mógł tego powodem być ów alkohol, spożyty wcześniej.
A tak poważnie – po raz kolejny przekonałem się o tym, by nie oceniać nikogo przedwcześnie, pochopnie, by nie rzec – po okładce. Chyba poszedłbym dalej – by nie oceniać.
© Zbigniew Wojciechowicz