Na dnie, w gorącym mleku migdałowym układają się ulubione słowa. Z nieużytków, wygrzebane w deszczu korzenie. Młode szkodniki wypływają pierwsze. Mówisz, że drapią w gardle. Powietrze brązowieje od torfu. I czytam o sprawiedliwych, ślepej kobiecie, która w letniej wodzie dręczy palce. Czy można zadręczyć się na śmierć? Z okazji końca. Ważnej chwili, detali, których nie jest się w stanie dostrzec. Miłość podłączona do czegoś twardego albo może tylko nam się wydaje, że nadejdzie sen i zwolni od odpowiedzialności. Omijasz w nim drogi, jeziora, szpilki wystające z trawy. Rodzi się nowy trakt. Bez ołtarzy na skrzyżowaniach. Wżerów tak głębokich, że zboża nie kiełkują. Wtedy dociera do mnie ranek. Pachnący bułkami, masłem. Kawa i nieproszeni goście. Przerywają lekturę, zaginają rogi. Ich odciśnięte na blatach linie szorowałam dwa dni.
© Małgorzata Południak