copyright © https://sztukater.pl 2023
Już wiem, że proza wydawana przez Formę w charakterystycznej, dopracowanej serii „Kwadrat” to teksty niełatwe, wymagające skupienia uwagi i otwarcia się na nową „formę” właśnie. Bo nawet jeśli są to opowiadania z pozoru proste, to posiadają szereg warstw do odkrycia, z których jedna prowadzi do kolejnej. Powieść zaś bywa kompilacją wspomnienia i warstwy narracyjnej, często przeszytych poetycką refleksją, a jeszcze częściej wspartych o filozoficzny kontekst. Nie da się więc ich prosto i jednoznacznie odczytać, a następnie odłożyć na półkę. One dojrzewają gdzieś w nas, by za niedługo ukłuć nową myślą, szturchnąć niespodziewaną puentą. Dobra proza musi się uleżeć, przegryźć, by się przed nami odsłonić.
Nie inaczej jest z opowiadaniami Grzegorza Strumyka, które można potraktować zupełnie oddzielnie albo jako rozwijający się przed nami ciąg. Narrator, być może alter ego autora, zdystansowany wobec ludzi autsajder, którego więzi z naturą są znacznie silniejsze niż z człowiekiem – temu z zasady przygląda się nieufnie. „Nie jestem gotowy na cokolwiek. Poza gotowością na siebie samego w samotności. Ale to nie jest samotność, to jest spoglądanie na innych z oddalenia. (...) Rozmowy żadnej nie będzie, rozmowy już znam”.
Autor rozsnuwa opowieść o pojedynczym życiu rozpiętym między narodzinami a śmiercią. „Krzyk mowy dziecka i magma słów matki. Obie mowy pewne, zbierające siły i rozsypane. Rozpętuje się życie. Trwa jak krzyk. Wyczerpuje się jak mowa matki”. To zagadka, jak wszystko samo działa, jakby miało świadomość, jakby samo nazwanie czegoś obdarzało je siłą sprawczą, nadawało znaczenie. Człowiekowi nie dano zbyt wielu możliwości decydowania, jakby trafił do świata, gdzie uruchomiono już z góry działającą determinantę, impuls, którego nie sposób zatrzymać. A co, gdy nawet słowa, ten jedyny czynnik mający jakąkolwiek sprawczą moc, uciekają, milkną, nie pozwalają się schwytać w mrokach afazji? Czy wówczas zanika też dla nas świat, a w końcu my i nie zostaje już nic? „Idę w ciszy, która jest pragnieniem porozmawiania już z córką, porozmawiania jeszcze z matką”.
Sposób narracji jest tutaj bardzo specyficzny, poetycko wysublimowany, tkanina doznań rozsnuta na pojedyncze niteczki impresji, nastrój skupienia i zadumania, sprzyjający owej ciszy, o której tak często jest mowa w tekście, rozrywany jest raz po raz gwałtownością przeżyć, dysonansem wprowadzanym przez zewnętrzne okoliczności, które najchętniej odepchnęlibyśmy od siebie i udali, że ich w ogóle nie było.
Widoczny zdumiony zachwyt nad dziecięcą idealną formą skumulowania tego, co najlepsze z obojga rodziców w nowe jestestwo, kompletne i bezbłędne, urzeka nas. „Odkąd córka zaczęła więcej mówić, w ich rozmowach wszystko było możliwe w słowach”. Dziecięctwo córki to jeden świat. Starość, bezradność, mentalne odchodzenie matki, to druga strona tego świata – już zupełnie inna. Awers i rewers. A on pomiędzy nimi. Zapisujący wrażenia, pogodzony z koniecznością zmian, z przechodzeniem jednego w drugie. Zdania nerwowe, urywane, jakby nie do końca pojmował, obracał je w ustach, próbując zrozumieć, wniknąć w swoje splątane uczucia, czułość przechodzącą w niepokój i w niechęć, zachwyt skażony lękiem, że to co przez chwilę cudowne, zaraz przeminie. Jakieś rozdrażnienie, niemal histeria, na granicy wybuchu, którą niemal w jednej chwili zastępuje wyciszone zadowolenie. To proza bardzo rozedrgana, usiłująca złapać mgnienie, goniąca wrażenie, by je utrwalić w barwnych, intensywnych plamach bez wyraźnych konturów, (...) był jak nerw na wierzchu, wszystko sprawiało chęć wyrwania się”.
Matka, która jest już tylko ciałem, reszta zaś zdążyła zaniknąć bez śladu, wykluczając możliwość porozumienia się, to sytuacja dobrze mi znana, tkwię w niej obecnie, zaniepokojona własnymi myślami, zawstydzona nimi i nie mająca odwagi, by się z nimi skonfrontować. Tak to niespodziewanie ten tekst, przepełniony szczerością, okazał się dla mnie rodzajem terapii. A więc inni mają podobnie ambiwalentne uczucia, z którymi sobie nie radzą! „Odczuł wielką ulgę w mieszkaniu matki bez niej”.
Jednocześnie zaś uwagę zwraca powracanie do wspomnień, do koloru, dotyku, szmeru, intonacji... To myślenie o matce przychodzi i odchodzi falami, przywołać może je wszystko. „Matowe. Mat. Ma. Mama”. To książka wrażliwa, rozciągnięta między uczuciami aż do bólu. Nic tu nie jest proste. Narrator nawet siebie nie do końca rozumie. W końcu to emocje, tłoczące się nieproszone i odpływające nie wiadomo dokąd, przeżywa je często w zadziwieniu, nie czując wcale potrzeby ich pojmowania. I tak też się tę książkę przyswaja. Bardziej uczuciem niż rozumem, reagując nie tyle na pojedyncze zdania, czy nawet akapity, a na klimat, na całokształt. Czyta się ją sercem, gdyż napisana została tak właśnie, emocjami, nasycona ich siłą i barwą, niczym sugestywny obraz ekspresjonisty. Dlatego też działa na nas intensywnie, podprogowo, nie pozostawia miejsca na chłodną analizę. Uderza w nas ta samotność w tłumie, w rodzinie, osobność nawet w miłości, mimo zespolenia ciał. Człowiek zawsze pozostaje pojedynczy, choć chciałby, a może tylko tak mu się wydaje, bliskości, porozumienia, o których tyle czytał. Zawsze znajdzie dla siebie swoją małą pustelnię, gdzie się schroni, otuli ciszą i postara zniknąć. W przeciwnym razie pozostanie mu już tylko sterylna biel szpitalnych korytarzy oraz tabletek zagłuszających przytłaczającą swoimi wymaganiami rzeczywistość.
Doris
Grzegorz Strumyk Kra – http://www.wforma.eu/kra.html