Po wczorajszym wyznaniu odrobinę pocieszenia sprawia mi studiowanie dzienników Andersena, wypełnionych seksualnością. Mimo wszystko — mocno razi mnie uprzedzenie Sochańskiej do homoerotyzmu: nieporozumieniem, moim zdaniem, jest wmawianie tutaj czytelnikowi, że oglądanie przez Andersena owłosionych brzuchów robotników portowych, przede wszystkim jest estetyczną formą delektacji — pięknem, a nie oznaką pobudzenia, to filozofia, której nigdy nie rozumiałem — oddzielać estetykę od wilgotności, od masturbacji, nierzadko to, co piękne — tak samo skutecznie prowadzi po Norwidowsku do pracy, jak i wytrysku. Pierwszą lekcją piękna nie jest Lessing, ale ejakulacja. Myślę, że mam ten sam duchowy protestantyzm, co Andersen — i pewnie trochę z podobnej pozycji — duchowego protestanta, obserwuję katolicyzm... Oglądając dopiero co opublikowany wywiad z Magdą Cielecką, skupiam się na odczuwalnie podkreślanym przez nią — pojęciu profesjonalizmu, mniej — wymiarze zawodu oraz pojęciu postawy obywatelskiej. Uzmysławiam sobie, jak właściwie każde z pojęć — do mojego systemu — przychodzi całkowicie z zewnątrz, trzeba zapewne zdjąć miarę? No dobrze, po kolei, na początek profesjonalizm, czy on zatem nie przychodzi już po wszystkim, właściwie jak suplement do powieści — appendix do całego dokonanego już autentyzmu, czy nie jest, innymi słowy, drugorzędny? Czemu chcemy kłaść nacisk właśnie na niego — przecież jeśli mamy problemy zarówno z autentyzmem, jak i z profesjonalizmem, a jednocześnie wszyscy zgodnie wychodzimy z założenia, że ten drugi pozostaje mniej ważny niż ten pierwszy, to jeżeli mimo całego przekonania zajmujemy się wyłącznie profesjonalizmem, to postępujemy trochę tak, jakbyśmy — mając w jednej ręce — ogień, w drugiej zaś zapałki, wybierali te drugie, ani na chwilę nie skupiając się na tym pierwszym.
Proszę o wzgląd na ogień autentyzmu — moja arogancja pozwala mi stwierdzić, że zapałki profesjonalizmu zawsze znajdą się — w bliższej lub dalszej okolicy. Autentyzm, to staram się urzeczywistniać w „Praktykach”, musi porozumiewać się z profesjonalizmem, a profesjonalizm musi gadać z autentyzmem, i to gadać z zacięciem — tyle, że inaczej niż zakładamy, na przykład, tak jak Państwo widzieliście to w dzienniku — gdzie do samego końca... negocjowałem warunki cenzury ze swoim autorem implikowanym, pamiętając o polskiej stawce mojej narracji, chociażby — czyli o tym, że (mówiąc najkrócej) w Polsce wszystkim do twarzy w poglądach lewicowych, nikomu w poglądach prawicowych, zaś koncepcja środka to w najlepszym razie zwyrodniały, przewlekły paseizm, itd. Ilu Polaków dzisiaj zdziwiłoby się, widząc, że ogień paseizmu istnieje i ma się dobrze, także w kraju? A czy autentyzm jest wymierzony przeciwko rzeczywistościom zawodowej czy obywatelskiej? Czy mogę więc powiedzieć o sobie — zawód: autentysta, najlepiej tak, jakby się mówiło — zawód: pisarz i korespodent? Co zrobić z planszą, na której nadużywa się cancelowania? Pozbyć się całej planszy? A co zrobić z ludźmi, którzy cancelowania nadużywają? Zmieść wszystkich — z planszy? Czy to obywatelskie? Czym jest literatura obywatelska, poza tym, że może być, nierzadko, nazywana oświeconą? Można inaczej? Mam na myśli przede wszystkim to, czy obywatelskość może pozostawiać całe oświecenie w kłopocie? Może stropić oświecenie? Oświecenie, którego miałoby być — ceroferariuszem? Czy wyłącznym źródłem tzw. intuicji twórczej możemy uczynić literaturę non-fiction, reportaż, korespondencję wojenną? Czy — mógłbym zaproponować jako artysta, by podstawowym gatunkiem korespondencji wojennej stawał się od dzisiaj traktat (przyjmijmy, że właśnie w taki sposób chciałbym pozostawiać oświecenie w kłopocie... i wzorcem sporządzania korespondencji wojennej staje się Auden, Shapiro i Miłosz, czy to literatura obywatelska? czy to literatura mroku, może: gotycyzm obywatelski? czy to obywatelska literatura ciemności?). Czemu muszę pisarstwa obywatelskie łączyć tylko z czytelnością, klarownością i słusznością?
Medytacja nad znaczeniem słowa „rewanżowanie się”, raczej w rozumieniu bardziej złożonym niż tradycyjny — „rewanżować się czymś za coś”, nie „rewanżować się komuś”, a zatem: brać rewanż tak, jak brałoby się odwet. Zaraz zresztą myśl, co stałoby się, jeżeliby antyczną tragedię zemsty z jej charakterystyczną napiętą, wręcz „zwodzoną”, kompozycją, zastąpić dwuznaczną tragedią rewanżu: mówiąc w wielkim skrócie, tworzymy dramat, w którym rewanżujemy się wzajemnie uprzejmościami, aż nagle — wyrasta na naszej drodze tragedia zemsty. Ach, perspektywa, no tak. Ktoś może wydawać się komuś misjonarzem — cyfrowym, podczas gdy w oczach kogoś innego jest tylko prowincjonalnym surferem — i również ktoś może wydawać się komuś Faustem, a jest tylko tekturowym opakowaniem po dziełach zbiorowych Goethego w języku polskim. Przywykłem do tego, że jestem okradany bardzo chętnie i to, co wyrażam, wyrażają inni, zgarniając potem za to nagrody. Surferzy i misjonarze, właściwie, niczym się dziś nie różnią... Jeżeli misjonarz cyfrowy jest tu kimś działającym na granicy rzeczywistości cyfrowej, to czy działacza kultury działającego na granicy rzeczywistości natury, również można nazwać kulturalistycznym misjonarzem? A mieszkańca stolicy działającego na granicy rzeczywistości prowincjonalnej — czy trzeba by nazwać misjonarzem prowincji? Kim ja tak właściwie jestem i co ja tak właściwie tutaj czy tam: nawracam — jestem misjonarzem prowincji czy misjonarzem stolicy? Albo inaczej — jestem mścicielem czy rewanżystą? Czy wallenrodyzm — to rewanżyzm? A wallenrodyzm literacki?
Boję się, że będziemy wymieniać niepasujące nam części rzeczywistości na części metaforyczne — tak, by zacierać ich znaczenie, a jednocześnie na tym zatarciu wygładzać ogólną architekturę świata, a gdy tego nie wystarczy — ujmę: zredefiniujemy zobowiązania architektoniczne Boga wobec nas — nie tylko architekturę, jeśli trzeba, zastąpimy metaforą architektury, ale nawet najważniejsze genezyjskie pisma, takie choćby jak „Timajos” Platona, zastąpimy — metaforami „Timajosa”, metaforami genezyjskich pism. Zauważcie Państwo — proszę — czym stanie się wówczas uwielbiana przez Państwa poezja: będzie instrumentem eliminacji, szowinizmu, wykluczania, narzędziem eliminatywnym — czymś odwrotnym do sposobu „sprawiania”... Metafory uznają Państwo za najważniejsze literackie narzędzia... Państwa bezpieczeństwa, przywykniecie do nich, tak jak się przywyka do kształtu puszki z gazem pieprzowym w kieszeni — dla mówienia wprost także znajdziecie dość bezpośrednią metaforę mówienia wprost, a może nawet — bycia wprost, jakąś „straightness”, co — proszę Państwa? Stworzycie, proszę Państwa, nową definicję poetologii, poetologię pojętą jako egzystencjalizm — etykę ezopową, poznanie ezopowe, prakseologię ezopową, oczywiście — prakseologia ta będzie związana z nagrodami... Chciałbym zapisać w podobnych, może, okolicznościach coś osobliwie przejmującego — na przykład — „nierodzimość rodzin” albo „nieoczywista nierodzimość rodzin”, ale wychodzi mi tylko siedem sylab, pojemność, co najwyżej, na wers w rodzaju „rodzimo i rodzinnie”. Wszystko to nazwałbym świadomie — eliminacją poprzez teorie inkluzji i inkluzywności: wszystko to zawiera się w teorii poezji obowiązującej na danym terenie i w umysłach nadzorców tej teorii. Wierzę, że jedynym — godnym wiary narzędziem rozpowszechniania praktyk antyinkluzywnych, antypoetyckich i antyeliminatywnych — jest dopiero autotematyzm. Chciałbym autotematyzmu, w którym — mowa ciała staje się wpierw jego doświadczeniem astralnym, by następnie przemienić się, wierzę, co najmniej w mowę samego dzieła...
*
W „Dziewczynie z igłą” widzę mężczyznę układającego kobietę na stole, by ocenić wiarygodnie, czy ta jest w ciąży i nie jest oszustką, jednak wyobrażam sobie całą geometrię sytuacji odwrotnej: to kobieta, lekarka rozkłada mężczyznę na stole, by zweryfikować jego genitalia wraz z ciążą. Powiedzmy może, że to kobieta-urolog, mało tego, że urologia jest zawodem głęboko kobiecym. To, zresztą, bardzo dobry temat na świetną nowelę, „Kobiety-urologowie” — chciałbym zachować właśnie taki tytuł...
© Karol Samsel